Twoja Historia

Portal dla tych, którzy wierzą, że przeszłość ma znaczenie. I że historia to sztuka dyskusji, a nie propagandy.

Wojna motorem postępu? Najdziwniejsze w dziejach maszyny do zabijania

Konflikty zbrojne zmuszały do posiadania broni lepszej i bardziej śmiercionośnej.

fot. Vasiliy Surikov /domena publiczna Konflikty zbrojne zmuszały do posiadania broni lepszej i bardziej śmiercionośnej.

„Otóż książę nie powinien mieć innej troski ani innej myśli, ani poświęcać się innemu rzemiosłu, jak tylko sprawom wojennym […]. I jak lekceważenie tego rzemiosła jest główną przyczyną twej straty, tak biegłość w nim twego zysku” – pisał w XVI wieku Niccolò Machiavelli. Odpowiednie przygotowanie do wojny od zawsze było ważne, ale nie mniej istotne było zaskoczenie przeciwnika. I to nie tylko uprzedzającym atakiem o świcie czy szarżą ukrytych wcześniej odwodów. Ważna była użyta technologia – im dziwniejsza, tym skuteczniejsza.

Na przestrzeni wieków wojna stała się zjawiskiem tak powszechnym, że właściwie każdy dłuższy okres bez szczęku oręża był czymś wręcz dziwnym. Ale paradoksalnie, to nie czas pokoju był kołem zamachowym postępu cywilizacyjnego. To wojna, jak pisze badacz tematu Ernest Volkman – „ten mroczny wątek w obrazie ludzkiej historii” – jest najważniejszym źródłem postępu. Konflikty zbrojne zmuszały do posiadania broni lepszej i bardziej śmiercionośnej.

A w gonitwie za skuteczniejszą eksterminacją gatunku ludzkiego niejednokrotnie wyprzedzano swoje czasy, zaskakując pomysłowością zarówno przeciwnika, jak i współczesnych badaczy.

Czeskie czołgi

Niektórzy historycy w rydwanach doszukują się odpowiednika dzisiejszych czołgów. Owszem, siła przełamująca i mobilność tych znanych od IV wieku p.n.e. wozów bojowych była zastraszająca. Kto posiadał rydwany, ten był panem pola walki. A niektóre z antycznych bitew przypominały starcia pancerne rodem z II wojny światowej. Wystarczy przypomnieć słynną bitwę pod Kadesz, gdzie starło się do 5 tysięcy rydwanów.

Aby jednak mówić o czołgu, potrzeba czegoś, czego rydwanom brakowało – skutecznej ochrony walczących. To właśnie z powodu jej braku załogi bojowych zaprzęgów rzadko kiedy wychodziły z potyczek obronną ręką. Na ową innowację trzeba było poczekać ponad 1000 lat.

XV wiek to w dalszym ciągu okres dominacji na polach bitew ciężkozbrojnej konnicy. W starciu z nią jedynie zdyscyplinowane, dobrze wyposażone i wyszkolone armie piesze miały szansę na zwycięstwo. Wobec słabości własnej jazdy rycerskiej walczący w latach 1419–1436 z papiestwem i cesarstwem husyci byli zmuszeni do oparcia się właśnie na sprawnie dowodzonej piechocie. I to dzięki pomysłowości oraz paradoksalnie dalekowzroczności na wpół niewidomego dowódcy Jana Žižki czescy protestanci mogli przez długie lata odpierać wyprawy krzyżowe Zygmunta Luksemburskiego i organizować udane rejzy na jego ziemie.

Dzięki pomysłowości oraz paradoksalnie dalekowzroczności na wpół niewidomego dowódcy Jana Žižki czescy protestanci mogli przez długie lata odpierać wyprawy krzyżowe Zygmunta Luksemburskiego i organizować udane rejzy na jego ziemie.

fot.Janíček Zmilelý z Písku /domena publiczna Dzięki pomysłowości oraz paradoksalnie dalekowzroczności na wpół niewidomego dowódcy Jana Žižki czescy protestanci mogli przez długie lata odpierać wyprawy krzyżowe Zygmunta Luksemburskiego i organizować udane rejzy na jego ziemie.

A klucza do ich militarnych sukcesów należy szukać w wykorzystaniu wozów taborowych. Sam pomysł walki opartej na tzw. wagenburgu nie był niczym nowym. Wspominali o tym już starożytni historycy, cesarze bizantyjscy, kronikarze wypraw do Ziemi Świętej oraz wojny stuletniej. Niektórzy z badaczy dopatrują się również wagenburga w bitwie stoczonej pomiędzy Frankami i siłami państwa Samona pod Wogastisburgiem, którego nazwa miała być mylnie zapisana przez kronikarza Fredegara. Wszędzie tam jednak były to działania doraźne, będące czasami ostatnią linią obrony. Dopiero husyci podnieśli walkę opartą na fortecy z wozów do rangi sztuki.

Początkowo wykorzystywano zapewne zwykłe wiejskie wozy używane do transportu towarów. Z biegiem czasu zaczęto przystosowywać je na potrzeby skuteczniejszego wykorzystania w walce. Dobierano większe i mocniejsze egzemplarze oraz budowano nowe, z wysokimi i grubymi burtami wyposażonymi w otwory strzelnicze. Grube deski zawieszano też między kołami. Stanowiły one nie tylko dodatkową ochronę, lecz także – jak zauważa badacz tematu Konrad Ziółkowski – „umożliwiały piechocie wypuszczanie bełtów i ostrzał z ręcznej broni palnej także w pozycji leżącej”.

Na szczególną uwagę, obok nacisku na ochronę walczących, zasługuje właśnie powszechne używanie przez husytów broni strzelczej, a zwłaszcza prochowej. W ówczesnych artykułach wojennych można znaleźć zapis, że „do jednego wozu przynależeć winno sześciu strzelców, a do każdej kuszy cztery kopy strzał, dwóch ludzi z puszkami ręcznymi, do każdej cztery kopy kul i prochu wystarczająco…”, a „na każde pięć wozów, puszkę na kamienie zwaną hufnicą i do każdej co najmniej jedną kopę kul kamiennych i prochu wystarczająco”. Jak na owe czasy to imponujące nasycenie bronią palną.

I chociaż nie ma potwierdzonych przypadków wykorzystania wagenburga w przełamujących działaniach ofensywnych (choć w bratobójczej bitwie husytów pod Maleszowem Jan Žižka zepchnął ze wzgórza wozy wyładowane kamieniami, by rozbić wrogie szyki), to jednak fakt zastosowania co prawda drewnianego, ale jednak pancerza i broni prochowej stawia czeskie „czołgi” na początku drogi ku współczesnym Abramsom.

Czytaj też: Najlepszy czołg II wojny światowej. Czy naprawdę był nim niemiecki Tiger?

Żółwi pancernik

Stoczona w marcu 1862 roku batalia w zatoce Hampton Roads jest do dziś uznawana za pierwszą bitwę okrętów pancernych. Trwające dwa dni zmagania między konfederacką CSS Virginią a USS Monitorem unionistów nie przyniosły co prawda rozstrzygnięcia, ale wywarły ogromny wpływ na budownictwo okrętowe następnej epoki – epoki pary i pancerza. Często jednak zapomina się, że najwcześniejsze pancerne jednostki wcale nie były amerykańskie, ani nawet europejskie, lecz… koreańskie. I co najciekawsze – swoją morską przygodę rozpoczęły ponad 400 lat przed wojną secesyjną.

Pierwsze wzmianki o tej cudownej jak na owe czasy broni pochodzą z zapisów w Rocznikach dynastii Joseon. Według nich w latach 1413–1415 koreańska flota rozprawiła się z japońskimi piratami, korzystając z geobukseonów (żółwich okrętów). Były to zbudowane z wytrzymałej sośniny, płaskodenne dwumasztowe jednostki o długości dochodzącej do 37 m, szerokości ok. 10 m i blisko 6-metrowej wysokości. Dodatkowy napęd stanowiło nawet 80 wioślarzy ukrytych pod głównym pokładem.

W grubych burtach znajdowały się otwory dla najczęściej 8–10 ciężkich i kilkunastu lżejszych dział. Stanowiska artyleryjskie umieszczano także w dziobie, w rufie oraz niekiedy w wieńczącej dziób głowie żółwia bądź smoka. Okręt był przystosowany do taranowania wrogich jednostek. Tym, co jednak czyniło żółwiowca skutecznym orężem i swoistym pierwowzorem późniejszych pancerników, oprócz ogromnej siły ognia, był w pełni zamknięty żelaznymi płytami pokład główny, chroniący załogę, licznych strzelców oraz obsługi armat. Dodatkowo płyty miały na zewnątrz kolce, które skutecznie zniechęcały przeciwnika do abordażu.

Często jednak zapomina się, że najwcześniejsze pancerne jednostki wcale nie były amerykańskie, ani nawet europejskie, lecz… koreańskie. I co najciekawsze – swoją morską przygodę rozpoczęły ponad 400 lat przed wojną secesyjną.

fot.domena publiczna Często jednak zapomina się, że najwcześniejsze pancerne jednostki wcale nie były amerykańskie, ani nawet europejskie, lecz… koreańskie. I co najciekawsze – swoją morską przygodę rozpoczęły ponad 400 lat przed wojną secesyjną.

Władca Korei Taejong był pod ogromnym wrażeniem możliwości nowatorskich jednostek, które siejąc zniszczenie wśród wrogich okrętów, same wydawały się niezniszczalne. Natomiast Japończycy nazywali je ślepymi, „ponieważ walczyły tak nieustraszenie, jak ślepy wojownik”. Wkrótce jednak wraz z nastaniem względnego pokoju na granicach zmalała potrzeba utrzymania silnej floty i żółwiowce poszły w odstawkę.

Renesans geobukseonów nastąpił wraz z wybuchem wojny z Japonią w 1592 roku. Wówczas to na polecenie adm. Yi Sun-sina zbudowano prawdopodobnie od 20 do 40 takich okrętów. Sam admirał był pomysłodawcą podwyższenia burt oraz prawdopodobnie dołożenia jeszcze jednego pokładu. Wszystko po to, by zwiększyć liczbę otworów strzelniczych. Tym samym żółwiowce stały się prawdziwymi pływającymi fortecami, z którymi absolutnie nie radziła sobie liczniejsza flota Nipponu.

W czasie trwającej do 1598 roku wojny adm. Yi Sun-sin szedł od zwycięstwa do zwycięstwa, wygrywając wszystkie z 23 stoczonych morskich batalii. Co ciekawe – jeśli wierzyć przekazom – flota dynastii Joseon nie straciła pod jego dowództwem żadnej jednostki, podczas gdy w 14 bitwach nie przetrwał ani jeden okręt Kraju Wschodzącego Słońca. Z czasem Yi Sun-sin został bohaterem narodowym Korei, o którym po wiekach zwycięzca spod Cuszimy adm. Heihachirō Tōgō powiedział: „Może warto porównać mnie do Nelsona, ale nie do koreańskiego Yi Sun-sina. Jest zbyt wspaniały, by go z kimkolwiek porównać”.

Czytaj też: Bitwa pod Gettysburgiem. Najkrwawsza batalia wojny secesyjnej

Lotnik, kryj się!

W opublikowanej w 1908 roku powieści The War in the Air Herbert George Wells roztaczał złowieszcze wizje bombardowań z powietrza. Z przerażeniem czytano te opisy, pocieszając się zapewne, że to tylko fikcja literacka. Stan ten jednak szybko się skończył wraz z wybuchem wojny marzących o własnym imperium kolonialnym Włochów z osmańską Turcją.

Oto bowiem, 1 listopada 1911 roku por. Giulio Gavotti, pilotując samolot Etrich Taube (który wyglądał dokładnie tak, jak się nazywał – Gołąb), zbombardował pozycje tureckie w oazach Tagiura i Ain Zara. Był to nie lada wyczyn, zważywszy że włoska maszyna, choć nowoczesna, nie była typowym bombowcem (te pojawiły się dopiero parę lat później), a zabójcze ładunki były… granatami zrzucanymi ręcznie. Grozy sytuacji i jednocześnie skali odwagi włoskiego awiatora dopełniał fakt, że użyte granaty posiadały zapalniki wstrząsowe i, jak podkreślają historycy, „przewożenie ich rozdygotanym jednopłatem również wymagało nie byle jakiego męstwa”.

1 listopada 1911 roku por. Giulio Gavotti, pilotując samolot Etrich Taube (który wyglądał dokładnie tak, jak się nazywał – Gołąb), zbombardował pozycje tureckie w oazach Tagiura i Ain Zara.

fot.Brown & Dawson to National Geographic/domena publiczna 1 listopada 1911 roku por. Giulio Gavotti, pilotując samolot Etrich Taube (który wyglądał dokładnie tak, jak się nazywał – Gołąb), zbombardował pozycje tureckie w oazach Tagiura i Ain Zara.

Niemniej wbrew zamierzeniu niszczycielski nalot nie spowodował żadnych ofiar. Wszystko skończyło się paniką wśród tureckich żołnierzy, ich wielbłądów oraz oficjalnym protestem rządu sułtana Mehmeda V. Turcy powołali się na konwencję haską z 1899 roku, która zabraniała bombardowania z balonów. Strona włoska jednak stwierdziła, że w zapisach nie było mowy o samolotach – zatem wszystko odbyło się zgodnie z prawem wojennym.

I chociaż od pamiętnego listopada 1911 roku żołnierze będą przeważnie z trwogą spoglądać w niebo, wypatrując nadciągającego zagrożenia, to okazuje się, że nie był to pierwszy przypadek ataku z powietrza – a haski zapis o balonach nie wziął się znikąd.

W 1849 roku Austriacy oblegli walczącą o niezależność Wenecję. Szybko jednak okazało się, że cesarskie działa nie radziły sobie z ostrzałem miasta z lądu, a manewry w lagunie pod weneckimi armatami były zbyt ryzykowne dla floty Franciszka Józefa. Wobec twardego oporu Wenecjan zniecierpliwiony dowódca austriacki marsz. Joseph Radetzky zaaprobował nowatorski pomysł swojego oficera artylerii, aby wykorzystując papierowe bezzałogowe balony, by przenieść specjalnie przygotowane pociski armatnie nad oblężone miasto.

Niestety, jak trafnie zauważa historyk Marcin Dobrowolski, nieposiadający żadnego doświadczenia w posługiwaniu się nową bronią Austriacy nie przewidzieli, że lot balonów jest uzależniony od kierunku wiatru. Jakież więc musiało być zdziwienie obu walczących stron, kiedy wypuszczone 12 lipca ze śmiercionośnymi ładunkami austriackie „bombowce” po krótkim locie nad miasto nagle zmieniły kurs w stronę cesarskich pozycji. Wkrótce też zdziwienie Austriaków zamieniło się w panikę, gdy ładunki z mechanizmem zegarowym zaczęły eksplodować dokładnie nad ich głowami.

Niepowodzenie pierwszego ataku nie zniechęciło cesarskich sztabowców i kilka dni później ponowiono akcję. Do „nalotu dywanowego” przeznaczono aż 200 balonów, z których każdy niósł na zgubę Wenecjan 14-kilogramowy ładunek z zapalnikiem czasowym. Tym razem wiatr był po stronie wojsk Radetzky’ego i chociaż straty w mieście były symboliczne, to efekt psychologiczny piorunujący. Pierwszy w historii atak z powietrza załamał morale Wenecjan, którzy dwa dni po nalocie poprosili o zawieszenie broni.

Bibliografia

  1. Długosz J.M., Historia, jakiej nie znacie: Pierwsze ataki lotnicze? Porażka!, „Polityka” [dostęp: 11.03.2021].
  2. Dobrowolski M., Bombowe balony – pierwszy atak z powietrza, „Puls Biznesu” [dostęp: 13.03.2021].
  3. Durdik J., Sztuka wojenna husytów, Warszawa 1955.
  4. Gilbert M.J., Admiral Yi Sun-Shin, the Turtle Ships, and Modern Asian History, Asian Studies.org[dostęp: 12.03.2021].
  5. Keegan J., Historia wojen, tłum. G. Woźniak, Warszawa 1998.
  6. Klimczyk T., Historia pancernika, Warszawa 1994.
  7. Machiavelli N., Książę, tłum. W. Rzymowski, Wrocław 1980
  8. Matuszak T., Balon i jego zastosowanie w latach 1783–1918, „Piotrkowskie Zeszyty Historyczne”, 5/2003.
  9. Rurarz J., Historia Korei, Warszawa 2005.
  10. Turnbull S., Samurai Invasions of Korea 1592–1598, London 2002.
  11. Volkman E., Nauka idzie na wojnę, tłum. J. Błaszczyk, Warszawa 2002.
  12. West E., Yi Sun-sin: history’s greatest admiral, „Military History Matters”, May 2019.
  13. Wieczorkiewicz P.P., Historia wojen morskich. Wiek pary, Londyn 1995.
  14. Ziółkowski K., Husyckie wojska polne. Kształt i organizacja armii, Poznań 2015.

Komentarze

brak komentarzy

Dodaj komentarz

Jeśli chcesz zgłosić literówkę lub błąd ortograficzny kliknij TUTAJ.