Twoja Historia

Portal dla tych, którzy wierzą, że przeszłość ma znaczenie. I że historia to sztuka dyskusji, a nie propagandy.

Klub 27. Nowa, popkulturowa mitologia

Fragment graffiti przedstawiającego członków Klubu 27

fot.Jonatan Kis-Lew, Psychology Forever/CC BY-SA 4.0 Fragment graffiti przedstawiającego członków Klubu 27

Kurt Cobain, Jimi Hendrix, Janis Joplin, – wszyscy byli znanymi muzykami i wszyscy (z różnych przyczyn) zmarli w wieku 27 lat. Przypadek? A może… fatum? Czy osławiony Klub 27 faktycznie istnieje?

Klub 27 jest popkulturowym fenomenem dokumentującym nienaturalne i przedwczesne śmierci celebrytów z przemysłu rozrywkowego i sztuki – w tym szczególnie branży muzycznej. Przez lata wielokrotnie starano się zracjonalizować serię niewyjaśnionych do końca zgonów znanych osobistości w kwiecie wieku i u szczytu sławy.

Odnoszono się do niepotwierdzonych – i raczej nieporadnych – badań statystycznych, mówiących o tym, że muzycy prowadzący rozwiązły tryb życia i nadużywający narkotyków, swoją „masę krytyczną” osiągają właśnie w wieku 27 lat. Teza ta wielokrotnie była obalana, jednakże nikt interesujący się tym zagadnieniem nie dopuszczał do siebie myśli, że może być to jedynie wyjątkowy zbieg okoliczności. Jak wiadomo, kultura popularna potrzebuje swoich mitów…

Oprócz wyżej przytoczonego przykładu „naukowego” podejścia do problemu pojawiały się oczywiście bardziej transcendentalne pomysły. Jako że w przeważającej mierze Klub 27 składał się z gwiazd rock and rolla (a, jak wiemy, rock to muzyka szatana), nietrudno było dojść do konkluzji o karze boskiej czy potajemnym, chociaż niekoniecznie świadomym, pakcie z diabłem.

Oddać swoją duszę na rozstajach

Postacią, która nieświadomie zainaugurowała powstanie Klubu 27, był czarnoskóry bluesman Robert Johnson. Całe jego życie okryte jest woalem tajemnicy. Urodził się w maju 1911 roku w Mississippi. Od najmłodszych lat marzył o tym, żeby zostać muzykiem i błąkać się po bezdrożach Południa Stanów Zjednoczonych, podobnie jak jego bohaterowie – nestorzy bluesa z Delty.

Niestety, jeśli wierzyć wspomnieniom znajomych Johnsona, nie przejawiał on absolutnie żadnego talentu muzycznego. Mimo wszystko Robert nie ustawał w próbach spełnienia marzeń. Zaczął nawet czynić pewne, liche bo liche, ale postępy. Wszystko zmieniło się, gdy spotkał na swojej drodze Isaiaha „Ike’a” Zimmermana. O tym bluesowym mistrzu chodziły pogłoski, jakoby swój talent zdobył, grając po nocach na cmentarzu.

Nie wiadomo, co dokładnie stało się około 1931–1932 roku, ale wszyscy, którzy znali Johnsona wcześniej, przyznawali ze zdumieniem, że ten zaczął po mistrzowsku wręcz władać gitarą i grać cudowne, pełne pasji bluesy. Marzenie najwidoczniej się spełniło, aczkolwiek miały mu w tym pomóc rzekomo ciemne moce, do których zresztą nawiązywał w takich utworach jak „Cross Road Blues”, „Me and The Devil Blues” czy „Hell Hound On My Trail”.

Istnienie Klubu miał zapoczątkować Robert Johnson

fot.MagiaMD/CC BY-SA 4.0 Istnienie Klubu miał zapoczątkować Robert Johnson

Zaczął przemierzać Deltę Mississippi oraz przyległe ziemie Arkansas, grając gdzie się da, najczęściej w ponurych spelunach i innych tancbudach. Zagnało go nawet do Nowego Jorku, Chicago czy St. Louis. W 1936 i 1937 roku Robert Johnson nagrał swoje utwory w zaimprowizowanych studiach, najpierw w San Antonio, następnie Dallas. W tamtych czasach była to niemała nobilitacja dla czarnoskórego Amerykanina. Pomimo braku rozgłosu, unieśmiertelnił swoje piosenki na taśmie, a następnie na 10-calowych płytach winylowych. Było to coś, o czym jeszcze kilka lat wcześniej nie ośmieliłby się pewnie nawet pomarzyć.

Jego legenda roztaczała coraz szersze kręgi wśród czarnych i białych bluesmanów. Była to jednak sława ulotna – tak jak jego życie. Miał umrzeć w sierpniu 1938 roku z nieznanych do końca przyczyn w okolicach Greenwood, Mississippi. Najczęściej opisywane wersje jego śmierci mówią o otruciu przez zazdrosnego męża kobiety, z którą muzyk flirtował. Powszechnie znane słabości Roberta, czyli kobiety i whisky, miały go wreszcie zgubić, ponieważ napił się skażonego alkoholu, po którym (po kilku dniach w agonii) zmarł. Nikt nie wie dokładnie, gdzie został pochowany. Nikogo to wówczas nie interesowało, a informacja o jego śmierci najwidoczniej nie wstrząsnęła branżą, skoro jeszcze po paru latach od jego śmierci różni muzykolodzy ku swemu zaskoczeniu dowiadywali się, iż nie żyje.

Według wielu legend utartych również przez znawców muzyki bluesowej z Delty jego przedwczesna śmierć miała być konsekwencją podpisania cyrografu z diabłem. W zamian za unikalny talent, miał zaprzedać swoją duszę.

Czytaj też: Diaboliczna historia bluesa. Sprawa Roberta Johnsona

Trup w basenie

Niemniej tajemnicze są okoliczności śmierci innego „klubowicza”, legendarnego gitarzysty i założyciela The Rolling Stones, Briana Jonesa. Kulisy jego zgonu nigdy nie zostały ostatecznie wyjaśnione. Pewna jest data – noc z 2 na 3 lipca 1969 roku.

Jego ciało znaleziono na dnie basenu w jego posiadłości Cotchford Farm. Jedyna osobą, która tej nocy mu towarzyszyła, była jego partnerka, Anna Wohlin. W momencie śmierci była nieobecna, jednak według jej zeznań, kiedy ciało Jonesa zostało wyciągnięte na brzeg, wciąż dało się wyczuć puls, ale gdy na miejsce przybyły służby, muzyk już nie żył.

Brian Jones, założyciel zespołu The Rolling Stones, zginął w niewyjaśnionych okolicznościach

fot. Olavi Kaskisuo / Lehtikuva/domena publiczna Brian Jones, założyciel zespołu The Rolling Stones, zginął w niewyjaśnionych okolicznościach

W raporcie koronera podkreślono, że organizm zmarłego był osłabiony intensywnym nadużywaniem narkotyków i alkoholu. Wobec braku jakichkolwiek śladów wskazujących na samobójstwo czy innych przyczyn utonięcia poza nieszczęśliwym wypadkiem, rychło powstała teoria morderstwa.

Jeszcze wiele lat po śmierci Jonesa, w 1993 roku, domniemano, iż został zabity przez robotnika budowlanego Franka Thorogooda, który pracował na jego posesji. Był też ponoć ostatnią osobą, która widziała muzyka żywego. Motywem zabójstwa miała być sprzeczka na temat wynagrodzenia.

W końcu odrzucono te oskarżenia, a jeden z policjantów mających dostęp do dokumentacji miał stwierdzić, że dochodzenie było fatalnie przeprowadzone i jeszcze gorzej archiwizowane. Najpewniej nieszczęśliwy wypadek został rozdmuchany wprost proporcjonalnie do sławy The Rolling Stones – łącznie ze specyficzną mitologią Klubu 27. Intrygującym jest natomiast, że pomimo dekad badań nad tą sprawą, nie została ona definitywnie rozwiązana…

Czytaj też: Żal Dorosłych Dzieci – historia kultowego zespołu Turbo

Bóg gitary

Wizjoner, geniusz, wirtuoz… Takie epitety w stosunku do Jimiego Hendrixa wydają się zbyt miałkie, żeby odzwierciedlić szalony talent tego gitarzysty. Urodzony w Seattle muzyk całkowicie „przemeblował” podejście do gitary jako instrumentu muzycznego. Albumy takie jak „Are You Experience?” czy „Electric Ladyland” wyznaczyły nowe drogi rockowej ekspresji.

Na koncertach publiczność stała oniemiała, nie mając dotychczas wyobrażenia, że można tak grać na gitarze: zębami, językiem, zza głowy… podczas solówek zmieniał gitary, nie przestając nawet na sekundę grać swoich partii. To było coś, czego świat wcześniej nie widział. Opowieści o jego narkotycznych przebojach przeszły już do historii. Jak nietrudno się domyślić, one też przyczyniły się do przedwczesnego zejścia Hendrixa z tego łez padołu. Aczkolwiek, tak jak jego zdolności muzyczne, tak szczegóły śmierci pozostają niesamowite.

Ostatnie chwile życia spędził ze swoją dziewczyną, Moniką Dannemann, w apartamencie hotelu Samarkand w Londynie. Według niej w nocy 17 września miał pić czerwone wino i zjeść 9 tabletek nasennych Vesperax, co było nawet jak dla niego niemałą ilością. Wcześniej spotkał się na chwilę ze znajomymi na mieście. Już w hotelu zdążył napisać poemat „The Story of Life” i nad ranem poszedł spać.

Tak jak jego zdolności muzyczne, tak szczegóły śmierci Hendrixa pozostają niesamowite.

fot.Steve Banks/CC BY-SA 4.0 Tak jak jego zdolności muzyczne, tak szczegóły śmierci Hendrixa pozostają niesamowite.

Około 11 Dannemann przebudziła się i stwierdziła, że Hendrix dusi się wymiocinami i jest nieprzytomny. Karetka przewiozła jeszcze żywego gitarzystę do szpitala St. Mary Abbots. Oficjalnie zgon potwierdzono o 12.45. Jako przyczynę podano zakrztuszenie się wymiocinami oraz poważne zatrucie barbituranami. Co intrygujące, w jego krwi znaleziono ślady m.in. amfetaminy, Seconalu, wielu innych niezidentyfikowanych substancji chemicznych oraz bardzo wysokie stężenie nikotyny.

Jeszcze ciekawiej sprawa ostatnich godzin życia gitarzysty prezentuje się w kontekście tego, że wezwana do hotelu obsługa karetki znalazła go nieprzytomnego, leżącego w otwartej na oścież sypialni. Dannemann miała później wielokrotnie w wywiadach zmieniać zeznania. Nigdy nie wykluczono samobójstwa lub morderstwa. Niektórzy podejrzewali, że poemat spisany przez Hendrixa tuż przed śmiercią miał być rzekomym listem pożegnalnym. Wersję o morderstwie bardzo szybko odrzucono, tak jakby w ogóle nie chciano rozgrzebywać tej sprawy.

Perła

Zaledwie kilka tygodni po Jimim Hendrixie, 4 października, zmarła kolejna ikona kontrkultury, istna muzyczna rewolucjonistka, Janis Joplin. Całe swoje (niestety krótkie) życie gorszyła opinię publiczną, łamała serca kobietom i mężczyznom, sama się przy tym nie oszczędzając. Śpiewała rozdzierające bluesy i zapierające dech w piersiach rockowe przeboje. Była pierwszą damą rodzącej się w Stanach Zjednoczonych kultury alternatywnej.

Jej kariera trwała zaledwie parę lat. Przerwało ją przypadkowe przedawkowanie heroiny. Za jej życia ukazały się jedynie trzy albumy, „Big Brother and The Holding Company”, „Cheap Thrills” oraz „I Got Dem Ol’Kozmic Blues Again Mama!”, które wyznaczyły nowe kierunki rozwoju muzyki popularnej (nawiasem mówiąc, błędy ortograficzne w nazwach kapel oraz tytułach płyt czy utworów były dawniej pewnym wyznacznikiem klasy zespołu).

Zaledwie cztery miesiące po jej zgonie, 1 lutego 1971 roku ukazał się jej album „Pearl”, nad którym pracowała przed śmiercią. Stał się on bezwzględnym klasykiem, który prędko osiągnął pierwszą pozycję m.in. na liście Billboard 200, Australian Kent Music Report Album Chart oraz Canadian RPM 100. Znalazł się również wśród 500 Albumów Wszech Czasów magazynu „Rolling Stone”.

Kariera Janis Joplin trwała zaledwie kilka lat. Przerwało ją przypadkowe przedawkowanie heroiny.

fot.domena publiczna Kariera Janis Joplin trwała zaledwie kilka lat. Przerwało ją przypadkowe przedawkowanie heroiny.

Ostatnią noc swojego życia spędziła samotnie. Na czas nagrań w studiu Sunset Sound w Los Angeles mieszkała w hotelu The Landmark. 3 października po południu kupiła heroinę, którą po nagraniach i kilku drinkach w gronie znajomych wstrzyknęła sobie pod skórę. Jej biografowie zgodnie twierdzą, że Joplin zazwyczaj wstrzykiwała sobie heroinę wprost w żyły i nie jest jasne, dlaczego akurat wtedy zrobiła to inaczej. Narkotyk działa wówczas z kilkuminutowym opóźnieniem, ale strzał jest momentalny i niezwykle silny. Można domniemywać, że gdyby zrobiła wszystko tak jak zwykle, miałaby szansę na przeżycie.

Ostatnią osobą, która widziała Joplin żywą, była recepcjonistka z hotelu. Zamieniły kilka słów, kiedy piosenkarka zeszła kupić papierosy. Po jej powrocie do pokoju heroina momentalnie zaczęła działać. Janis zmarła w 33. rocznicę śmierci Bessie Smith, piosenkarki, którą wręcz ubóstwiała i której wcześniej ufundowała porządny kamień nagrobny…

Godnym uwagi jest fakt, że rodzaj heroiny, którą przedawkowała Joplin, nazywał się China white i był niezwykle czystą odmianą narkotyku, którego amatorem był m.in. Keith Richards z The Rolling Stones. Gdyby piosenkarka zaaplikowała sobie bardziej zanieczyszczoną używkę, najpewniej nic poważnego by się jej nie stało.

Czytaj też: Janis Joplin, pierwsza dama kontrkultury

Numer Trzeci

Po tym jak w 1965 roku Jim Morrison uzyskał stopień licencjata na Uniwersytecie Los Angeles (UNCLA), resztę wakacji spędził w dzielnicy Venice Beach, mieszkając na dachu i biorąc narkotyki. Pisał w tym czasie również wiersze, włączone następnie do repertuaru The Doors.

Zespół założył tego samego lata wraz ze swoim przyjacielem, Rayem Manzarkiem. Wkrótce do grupy dołączyli Robby Krieger i John Densmore. Nazwę zaczerpnęli od tytułu książki Aldousa Huxleya, „Drzwi percepcji”. Byli zafascynowani poszerzaniem granic świadomości za pomocą psychodelików, nauk Wschodu, okultyzmu i czarnej magii. Grając psychodeliczne, pełne ekspresji utwory, z pełnymi poetyckiego zacięcia tekstami Morrisona, szybko zaczęli zyskiwać lokalną sławę.

W 1967 roku podpisali kontrakt z wytwórnią Electra i wydali singiel „Light My Fire”. Nagranie ekspresowo osiągnęło szczyt listy Billboard Hot 100. Kariera zespołu rozwijała się błyskawicznie. Albumy studyjne wydane w krótkich odstępach na przestrzeni lat 1967–1970, „The Doors”, „Strange Days”, „Waiting for the Sun”, „The Soft Parade” oraz „Morrison Hotel”, stały się absolutnymi klasykami rocka psychodelicznego. Stanowią stalowy kanon tego gatunku. The Doors był też pierwszym amerykańskim zespołem hard-rockowym, który zdobył pięć Złotych Płyt pod rząd.

Morrison od początku muzycznej kariery miał szczególną słabość do alkoholu i narkotyków oraz do pokonywania kolejnych ludzkich barier w ich spożywaniu, co oczywiście nie pozostawało bez wpływu na jego życie, osiągnięcia, zespół oraz całe otoczenie. W 1967 roku jako pierwszy artysta rockowy w historii Jim został aresztowany na scenie podczas koncertu w New Haven w Connecticut.

Niejednokrotnie podczas występów był niemalże nieprzytomny od używek. To skutkowało potęgującymi się konfliktami wewnątrz zespołu oraz pogarszającym się stanem zdrowia wokalisty. W marcu 1969 roku podczas koncertu w Dinner Key Auditorium pokazał swoje przyrodzenie, za co został oskarżony o obrazę moralności. To i kilka innych zarzutów, które ciągnęły się za nim całymi miesiącami, mocno nadwyrężyły wrażliwą psychikę artysty.

Jim Morrison z grupą The Doors w 1966 roku

fot.Elektra Records-Joel Brodsky/domena publiczna Jim Morrison z grupą The Doors w 1966 roku

Podczas pracy nad albumem „Morrison Hotel” często przychodził do studia pijany, a opuszczał je zalany w sztok. Pijaństwu towarzyszyły kłótnie z partnerką, Pamelą Courson, którą notorycznie zdradzał i nad którą się znęcał. Po zmieszaniu różnych alkoholi i narkotyków tracił nad sobą kontrolę. Bywało, że groził ludziom wokół. Na imprezie u szefa Atlantic Records, Ahmeta Erteguna, zdemolował salon, niszcząc wiszące na ścianach obrazy. Z kolei na swoim urodzinowym przyjęciu, 8 grudnia 1969 roku, w obecności gości sikał do podstawianych naczyń. W tym okresie zaczął wyraźnie tyć, nosił zaniedbaną brodę. Skórzane i jedwabne stroje zmienił na „normalne”: wyświechtane koszulki, proste dżinsy i rozlatujące się tenisówki. To miała być odpowiedź na jego sławę – ubierając się jak kloszard, chciał się stać bardziej anonimowy.

Ta dekadencja pozwalała The Doors od czasu do czasu zagrać porządne koncerty, takie jak na początku 1969 roku w Nowym Jorku, Long Beach oraz San Francisco, gdzie wypadli oszałamiająco. Tego samego nie można było powiedzieć o występie na festiwalu na wyspie Wight w Wielkiej Brytanii w następnym roku. Morrison zarzekał, że był to ostatni koncert The Doors na żywo. W rzeczywistości zespół jeszcze kilka razy pojawił się na scenie – pod koniec 1970 w Dallas wypadli rewelacyjnie, ale dzień później w Nowym Orleanie ich koncert był katastrofą i de facto ostatnim występem grupy w takim składzie.

Jakby tego było mało, Jima mocno przytłoczyła przedwczesna śmierć Jimiego Hendrixa i Janis Joplin. Mówił swoim przyjaciołom, że: „Piją z Numerem Trzecim”. Nic jednak nie zmienił w swoim trybie życia. Szansą na względną stabilizację psychiczną i regenerację organizmu było „dobrowolne wygnanie” do Paryża. Wyjazd z początku był idyllą, ale wnet to przeświadczenie prysło. Jim pozornie przestał tak pić, uwolnił się również z depresji i paranoi. Zaczął pisać wiersze, planował stworzenie autobiografii i wielu sztuk filmowych oraz teatralnych. Nie trwało to jednak długo. W maju i lipcu ciągi tęgiego picia i rozrabiania na ulicach francuskiej stolicy przetykane były momentami trzeźwości, tłamszonej przez nagłe narastającą depresję i frustrującą niemocą twórczą.

Nie do końca wiadomo, co robił w ostatniej dobie życia. Miał pójść do kina na film, w trakcie którego źle się poczuł i wyszedł. Inna wersja mówi, że kupił heroinę i przedawkował ją w klubie Rock’n’Roll Circus, skąd przewieziono go do mieszkania i pozostawiono w wannie. Tak czy inaczej 3 lipca 1971 roku Pamela Courson znalazła jego ciało w wannie. Oficjalną przyczyną śmierci był rozległy zawał serca. Ciało pochowano na cmentarzu Père La Chaise w obecności grupki przyjaciół.

Nie przeprowadzono sekcji zwłok, nieznane są szczegóły raportu lekarza, nikt nawet nie znał personaliów medyka wystawiającego akt zgonu. To zainspirowało różnorodne teorie spiskowe: miano wyciągnąć mu po śmierci oczy; miała go zabić magia kochanki; miał paść ofiarą spisku politycznego… Nie wiadomo również, czy faktycznie przedawkował narkotyki bądź alkohol, czy po prostu jego wyniszczony organizm nie wytrzymał. A może była to mistyfikacja i Morrison wciąż żyje? Wszystkie te teorie są tak samo nieprawdopodobne i nigdy nie będzie możliwości jednoznacznej ich weryfikacji.

Smells Like Teen Spirits

Gdy w połowie lat 80. w Stanach punkrockowy bunt tracił impet, niczym przysłowiowy diabeł z kapelusza wyskoczył nowy gatunek muzyczny, który kompletnie zrewolucjonizował kulturę popularną. Grunge był mieszanką hardcore-punka i heavy metalu, a jednym z pionierów i najważniejszych ikon tego nurtu była pochodząca z Seattle Nirvana.

Jej liderem był Kurt Cobain. Nagła sława zespołu, który z dnia na dzień z garażowej kapeli stał się międzynarodowym fenomenem, przytłaczała bardzo emocjonalnego i skrytego w sobie wokalistę. Jak wiele młodych gwiazd, i on ucieczkę od świata znalazł w heroinie, która wyniszczała go tydzień po tygodniu. Nie pomagały kolejne odwyki, interwencje rodziny i przyjaciół czy groźby utraty dziecka i żony.

Los Nirvany wisiał na włosku, kiedy Kurt pod koniec marca 1994 roku zapisał się na odwyk, ale szybko uciekł z kliniki. 3 kwietnia żona muzyka, Courtney Love, zgłosiła jego zaginięcie i zatrudniła prywatnego detektywa, Toma Granta, żeby odszukał Cobaina. Dopiero 8 kwietnia elektryk, który miał zająć się systemem ochrony, znalazł jego ciało w szklarni nad garażem rezydencji. Reszta dochodzenia oraz działania policji i biegłych, przypominały farsę.

Momentalnie ogłoszono, że Kurt Cobain popełnił samobójstwo, strzelając sobie w głowę ze strzelby. Wielokrotnie powtarzano, że twarz denata była zmasakrowana. Jednak policjanci, którzy jako pierwsi zjawili się na miejscu, twierdzili, że twarz była nietknięta. Ponadto badania toksykologiczne dowiodły, że stężenie heroiny w ciele wokalisty było prawie trzykrotnie większe, niż „bezpieczna” dawka.

Momentalnie ogłoszono, że Kurt Cobain popełnił samobójstwo, strzelając sobie w głowę ze strzelby.

fot.Julie Kramer/CC BY-SA 4.0 Momentalnie ogłoszono, że Kurt Cobain popełnił samobójstwo, strzelając sobie w głowę ze strzelby.

Detektyw Grant oraz chemik Roger Lewis zaczęli prowadzić własne dochodzenia, w trakcie których stwierdzili, że Cobain chwilę po zażyciu takiej dawki narkotyku nie byłby w stanie utrzymać w rękach broni. Najprawdopodobniej albo zmarłby z przedawkowania, albo zapadł w śpiączkę. Nie było mowy, żeby schował wszystkie przybory do brania heroiny do kasetki, odłożył list pożegnalny w widocznym miejscu, po czym położył się na wznak, wymierzył i nacisnął spust. Stało się jasne, że ktoś musiał mu w tym pomóc. Również list był wątpliwy. Niekoniecznie był to list samobójcy. Technicy grafolodzy dowiedli ponadto, że ostatnie linijki tekstu, wktórych napisano m.in. „Kocham cię, kocham cię” nie wyszły spod ręki Cobaina. Do podobnych wniosków doszedł dziennikarz śledczy „Seattle Times”, Duff Wilson.

Niewyjaśniona do teraz jest kwestia, kto miał zabić frontmana Nirvany. Oskarżenia padły na żonę, Courtney Love, oraz jej przyjaciela, Michaela „Caliego” Dewittena. Według światków Kurt i Courtney chcieli się rozwieść, a żona wypytywała się prawników, czy i jak można unieważnić intercyzę. W przeciwnym wypadku zostałaby bez grosza. Tymczasem po śmierci Cobaina odziedziczyła fortunę i część udziałów w Nirvanie, a były to miliony dolarów.

Nigdy nie udowodniono winy podejrzanym, oficjalnie podtrzymując tezę o samobójstwie, jakkolwiek szczegóły i poszlaki wskazywały na inny rodzaj śmierci. Według autorów książki „Kto zabił Kurta Cobaina?” detektyw Grant posiada w swoim archiwum dowody, które mogłyby obciążyć Love i Dewittena, ale nie udostępnił ich, nie doczekawszy się rozprawy sądowej.

Cobain, idol i ikona rocka, zmarł najprawdopodobniej 5 kwietnia 1994 roku. Do dziś co jakiś czas ożywają wątpliwości na ten temat, które najpewniej nigdy nie zostaną ostatecznie rozwiązane.

Rehab

Praktycznie żadnych wątpliwości nie ma natomiast w związku ze śmiercią najmłodszej członkini Klubu 27, Amy Winehouse. Niezwykła wokalistka zmarła 23 lipca 2011 roku. Była bezdyskusyjną ikoną muzyki soul i R’n’B. Jej talentowi wokalnemu dorównywał jednak pociąg do używek. I niestety ten drugi, jak nietrudno się domyślić, wygrał w tej rozgrywce.

Była wielokrotnie nagradzana i występowała na całym świecie. Wniosła powiew świeżości do muzyki pop, co było o tyle interesujące, że swój styl i anturaż pełnymi garściami czerpała z klasyków jazzowych i bluesowych oraz grup rockowych z lat 50. i 60. Jej album „Back to Black” stał się komercyjnym sukcesem, a takie kawałki jak „You Know I’m No Good” czy „Rehab” – absolutnymi hitami. Album okupował szczyty list przebojów UK Album Chart i Billboardu 200. Był najlepiej sprzedającym się krążkiem w Wielkiej Brytanii w 2007 roku.

Szczególnie „Rehab” miał ogromną siłę rażenia, ale był też pewną samospełniającą się przepowiednią, ponieważ tytuł kawałka (z ang. „odwyk”) stanowił zwiastun nadchodzących problemów z alkoholem i narkotykami. Już w listopadzie 2007 roku podczas 17-dniowej trasy koncertowej Amy wielokrotnie nie była w stanie przetrwać całego występu. 27 listopada odwołała wszystkie występy do końca roku.

Praktycznie żadnych wątpliwości nie ma natomiast w związku ze śmiercią najmłodszej członkini Klubu 27, Amy Winehouse.

fot.Fionn Kidney – Flickr/CC BY 2.0 Praktycznie żadnych wątpliwości nie ma natomiast w związku ze śmiercią najmłodszej członkini Klubu 27, Amy Winehouse.

To nie przeszkodziło piąć się „Back to Black” coraz wyżej. W 2008 roku Winehouse otrzymała nagrody Grammy w następujących kategoriach: „Najlepsza wokalistka popowa roku”, „Nagranie roku”, „Piosenka roku”, „Najlepszy album wokalny”, „Album roku”, a Mark Ronson otrzymał nagrodę „Producenta roku”. W tym samym roku otrzymała dwie nominacje do Ivor Novello Awards: za najlepszą piosenkę i najlepszy tekst. Nikt przed Amy nie otrzymał ich jednocześnie. Była też nominowana jako „Wydarzenie roku”. Jednocześnie wiele jej występów było nierównych, często się opóźniały i kończyły bardzo kiepsko. Bywało, że ze sceny wdawała się w pyskówki z publicznością.

W kolejnych latach podczas niektórych koncertów ledwo stała na nogach i zapominała słów piosenek. Również ukazywane przez tabloidy i portale plotkarskie zdjęcia nie napawały optymizmem. W latach 2009–2011 sporadycznie dawała koncerty, jednocześnie rozpalając oczekiwania fanów zapowiadanym szumnie kolejnym albumem studyjnym.

Apogeum upadku młodej gwiazdy była trasa koncertowa po Europie, zainaugurowana 18 czerwca 2011 roku. To była kompletna porażka, mająca znamiona skandalu. W Belgradzie Amy była zbyt pijana, by dać koncert, niezbyt też wiedziała, gdzie się w ogóle znajduje. Z oczywistych przyczyn resztę występów odwołano. Jej ostatni koncert odbył się 20 lipca 2011 roku w Londynie w kultowym klubie Roundhouse.

Zmarła w nocy lub nad ranem 23 lipca 2011 roku w swoim domu w Camdem, dzielnicy Londynu. Według raportu koronera w chwili śmierci miała 4,16 promila alkoholu we krwi. Bezpośrednią przyczyną śmierci był wstrząs wywołany spożyciem takiej dawki alkoholu po dłuższym okresie abstynencji. Ostatnią osobą, która widziała Winehouse żywą, był jej ochroniarz.

Z powyższego krótkiego przeglądu tajemniczych zgonów wśród młodych gwiazd muzyki popularnej właśnie Amy Winehouse odeszła w najbardziej „normalnych” okolicznościach, jeśli w ogóle można w tym kontekście użyć takiego określenia. W każdym innym przypadku szczegóły towarzyszące odejściu muzyków z tego świata są co najmniej wątpliwe oraz mają znamiona tajemnicy. Mitologia Klubu 27 wciąż żyje, kwestią otwartą zaś pozostaje, kim będzie kolejny „klubowicz”.

Bibliografia:

  1. Barak D., „Ratując Amy. Historia bez happy endu”, G+J 2011.
  2. Conforth B., Wardlow G. D., „Up Jumped the Devil. The Real Life of Robert Johnson”, Omnibus Press 2019.
  3. Cross Ch., R., „Jimi Hendrix. Pokój pełen luster”, Wydawnictwo Dolnośląskie 2012.
  4. Cross Ch., R., „Pod ciężarem nieba. Biografia Kurta Cobaina”, InRock 2001.
  5. George-Warren H., „Janis. Życie i muzyka”, Czarne 2020.
  6. Goldberg D., „Wspominając Kurta Cobaina. Biografia lidera Nirvany”, Znak Horyzont 2019.
  7. Halperin I., M. Wallace, „Kto zabił Kurta Cobaina?”, InRock 2013.
  8. Hopkins J., Sugerman D., „Nikt nie wyjdzie stąd żywy. Historia Jima Morrisona” InRock 2006.
  9. Hendrix L., Mitchell A., „Jimi Hendrix. Oczami brata”, Sine Qua Non 2014.
  10. Norman Ph., „Rolling Stones. Kultowa biografia gigantów rocka”, Pascal 2012.

Komentarze

brak komentarzy

Dodaj komentarz

Jeśli chcesz zgłosić literówkę lub błąd ortograficzny kliknij TUTAJ.