Brytania nie zawsze panowała nad falami. Największe upokorzenie w historii Royal Navy
„Prawda jest taka, że tak bardzo się boję, że całe królestwo jest zgubione” – zanotował 12 czerwca 1667 roku sekretarz Royal Navy Samuel Pepys. Pędząca ku bazie królewskiej floty w Chatham holenderska eskadra adm. Michiela de Ruytera była absolutnym zaskoczeniem dla Albionu. Tym większym, że przecież trwały pertraktacje pokojowe, a o zdradzieckiej akcji na miarę ataku na Pearl Harbor nikt jeszcze nie słyszał.
Angielska wojna domowa poważnie osłabiła Royal Navy. Duma wyspiarzy podupadła do tego stopnia, że od lat konkurująca z nią holenderska marynarka szybko zyskała przewagę. Jednak wraz ze zwycięstwem Olivera Cromwella nastąpiła powolna, ale systematyczna odbudowa brytyjskiej potęgi morskiej. Jednocześnie z nią rosła również niechęć wobec Holendrów, którym zarzucano niewdzięczność za wsparcie w walce z hiszpańskimi Habsburgami.
Cromwellowskie próby złagodzenia wzajemnych animozji tylko pogorszyły sytuację. Lord protektor zaproponował bowiem przyłączenie Republiki Zjednoczonych Prowincji do rządzonego przez siebie Commonwealthu i współpracę w podboju hiszpańskiej Ameryki. Ta zawoalowana próba zakończenia suwerenności Holandii spotkała się jednak ze zdecydowanym sprzeciwem władz republiki.
W odpowiedzi Cromwell wydał w 1651 roku akt nawigacyjny, który zakazywał m.in. pośrednictwa w imporcie towarów do Anglii – co w efekcie wykluczało Holendrów z lukratywnego handlu, a jednocześnie dawało zielone światło korsarskim przejęciom niderlandzkich jednostek. W tej sytuacji stało się jasne, że morza i oceany świata są zbyt małe, by pomieścić dwie „grube ryby”.
A więc wojna!
Rozpoczęta w 1652 roku pierwsza wojna angielsko-holenderska o supremację na wodach świata toczyła się ze zmiennym szczęściem. Początkowo flota Parlamentu musiała uznawać wyższość Holendrów. Dowódcy Zjednoczonych Prowincji dokazywali cudów waleczności i umiejętności, prowadząc swoje małe i niedostatecznie uzbrojone jednostki przeciwko odrodzonej marynarce angielskiej. Udało im się nawet doprowadzić do zablokowania brytyjskich okrętów w portach śródziemnomorskich.
Nie zmieniało to jednak faktu, że flota Cromwella zaczęła odzyskiwać panowanie na Morzu Północnym i kanale La Manche. W wyniku kilku dotkliwych porażek Holendrzy zostali zmuszeni do podpisania pokoju.
Chociaż zawarty w 1654 roku traktat z Westminster przyniósł znużonym wojną stronom załagodzenie najważniejszych nieporozumień, to rywalizacja handlowa między Holendrami a Brytyjczykami wcale się na tym nie zakończyła. Upokorzona przymusem respektowania aktu nawigacyjnego oraz nakazem oddawania salutu artyleryjskiego okrętom przeciwnika Republika Zjednoczonych Prowincji tylko czekała na dogodny moment, by ponownie upomnieć się o swoją pozycję na międzynarodowej arenie.
Czytaj też: Orzeł Morski atakuje
I jeszcze raz wojna!
Podpisanie układu westminsterskiego nie oznaczało wcale zakończenia działań wojennych. Owszem, oficjalnie nie walczono, ale stan wrzenia trwał cały czas. A to głównie za sprawą przeróżnych spółek handlowych, które same wystawiały floty i armie w imię obrony własnych interesów. Celowali w tym głównie Holendrzy, którzy, nie zamierzając przestrzegać aktu nawigacyjnego, prowadzili swobodny handel. Sytuacja zaogniła się jeszcze bardziej z chwilą restauracji Stuartów.
Karol II, zażywający na wygnaniu bezpiecznego azylu na terytorium republiki, powrócił w 1660 roku do Anglii i niejako z marszu stał się najbardziej zaciekłym wrogiem swoich dotychczasowych dobroczyńców. Być może sam król nie miał takich zamiarów, jednak pustki w monarszym skarbcu nakazywały zdecydowane działania na rzecz przywołania Holendrów do porządku. Nie bez znaczenia były także naciski królewskiego otoczenia, by raz na zawsze pozbyć się handlowej konkurencji.
Szczególne role odegrali w tym królewski brat ks. Yorku Jakub oraz Henry Bennet hr. Arlington, piastujący urząd strażnika Tajnej Sakiewki (coś na kształt królewskiego skarbnika). Mieli oni osobisty interes, by angielskie firmy handlowe, w które byli po cichu zaangażowani, mogły oficjalnie wypierać holenderskich kupców z najbardziej lukratywnych szlaków handlowych. Dlatego też wahającemu się Karolowi przedstawiali konieczność walki z Niderlandami jako sprawę wielkiej wagi, od której powodzenia zależą losy narodu.
Takie argumenty zdecydowanie przemawiały do Karola, któremu po powrocie na tron potrzebny był szybki sukces. A ten zdawał się nadchodzić wielkimi krokami, bo oto już w 1664 roku Anglicy zajęli holenderską kolonię na wyspie Manhattan, a jej stolicę Nowy Amsterdam przemianowali na Nowy Jork. Wkrótce też angielska ekspedycja zajęła niemal wszystkie posiadłości republiki w Afryce Zachodniej – i to w czasie oficjalnie trwającego pokoju!
Taki stan rzeczy był nie do przyjęcia dla władz republiki. Gdy więc pod koniec roku w pobliżu Gibraltaru doszło jeszcze do ataku na holenderskie jednostki handlowe, Stany Generalne (holenderski parlament) nakazały swoim okrętom ataki na jednostki angielskie. Równocześnie wysłały flotę pod dowództwem adm. de Ruytera celem odzyskania utraconych w Afryce posiadłości. W odpowiedzi 4 marca 1665 roku Anglicy zakończyli dziwny pokój, oficjalnie wypowiadając Zjednoczonym Prowincjom wojnę.
Czytaj też: Anglia i Francja – dziwna para Europy
Wojna zmienną jest
Początkowo wszystko wskazywało na to, że tym razem nie będzie wątpliwości, kto wygra. Anglicy bowiem zaczęli od mocnego uderzenia. W czerwcu 1665 roku zmasakrowali flotę holenderską w bitwie pod Lowestoft, tracąc przy tym zaledwie jeden okręt. Ta największa w historii Holandii klęska poniesiona na morzu wstrząsnęła republiką, ale jej nie załamała.
Tuż po bitwie podjęto zdecydowane działania, by stworzyć silną i nowoczesną flotę wojenną. W tym celu zrezygnowano z dotychczas stosowanej metody dozbrajania statków handlowych na rzecz budowy nowych, większych i typowo wojennych jednostek. Przywrócono również nadwątloną dyscyplinę, w czym największy udział miał adm. de Ruyter, który po triumfalnym powrocie z rajdu do Afryki Zachodniej oraz brytyjskich kolonii w Ameryce objął stanowisko głównodowodzącego flotą republiki.
Na efekty nie trzeba było długo czekać. W czerwcu 1666 roku zreorganizowana marynarka holenderska zadała klęskę ufnej w swą siłę Royal Navy w czterodniowej bitwie na kanale La Manche. W tej sytuacji zdawało się, iż nic nie stoi na przeszkodzie, by po desancie 7-tysięcznego korpusu ekspedycyjnego, czekającego na rozkazy w Ostendzie, zakończyć wojnę na angielskiej ziemi. Moment był niezwykle sprzyjający, gdyż u boku Holendrów stanęła Francja. Ale za podpisanym sojuszem nie poszły czyny. Ludwik XIV nie miał zamiaru narażać swej jeszcze słabej floty na szwank i licząc na bitność Holendrów, czekał na ostateczną klęskę Anglii.
Ta jednak nie nadeszła. Co więcej, Royal Navy, zmobilizowana upokorzeniem w bitwie czterodniowej, pokonała w sierpniu flotę holenderską pod North Foreland. I tylko dzięki umiejętnościom de Ruytera udało się części okrętów republiki wyrwać z matni.
Anglicy odzyskali kontrolę na kanale La Manche, ale było to wszystko, na co w tym momencie mogli sobie pozwolić. Ostatnim akcentem kampanii 1666 roku był rajd eskadry adm. Holmesa, który, korzystając z usług holenderskiego oficera-banity, spustoszył bezpieczne dotąd wewnętrzne wody republiki. Nikt w Whitehallu zapewne jednak się wówczas nie spodziewał, że nim minie rok, Holendrzy odpłacą Albionowi pięknym za nadobne.
Czytaj też: „Lew morski” Napoleona. 140 lat przed Hitlerem Bonaparte szykował się do inwazji na Anglię
Źle się dzieje
Na iście szatański plan uderzenia na królewską stocznię w Chatham wpadł holenderski mąż stanu Jan de Witt, który jako tzw. wielki pensjonariusz sprawował faktyczną władzę w Republice Zjednoczonych Prowincji. Uderzenie w głąb angielskiego lądu planowano zaraz po zwycięskiej dla Holendrów bitwie czterodniowej. Miał to być ostateczny cios, który powaliłby dumny Albion na kolana.
Przygotowania powstrzymała jednak niepomyślna dla republiki bitwa pod North Foreland. Ale nie oznaczało to rezygnacji z ambitnego planu. Wojna przecież ciągle trwała i tylko czekano na odpowiedni moment, by zapuścić się do jaskini lwa.
Okoliczności zdawały się coraz bardziej sprzyjać Holendrom, ich przeciwnicy bowiem, zamiast pójść za ciosem, ograniczyli wysiłki i środki przeznaczone na utrzymanie floty. Karol II, choć zainteresowany sprawami morskimi i mocno popierający wojnę z Niderlandami, nie mógł realizować swoich planów m.in. z… własnej winy. Fatalny stan skarbu państwa lekkomyślnie pustoszonego przez króla na własne zachcianki (liczne bale i kochanki) nie pozwalał bowiem na dobicie Holendrów.
De Witt wiedział też, że nadwyrężony do granic możliwości budżet wyspiarzy musiał wciąż mierzyć się ze skutkami zarazy dżumy z poprzedniego roku oraz kosztami odbudowy Londynu po wielkim pożarze z września 1666 roku. W efekcie Karol i jego państwo znaleźli się niemal na skraju bankructwa. Nieopłacani oficerowie oraz marynarze zaczęli porzucać służbę w Royal Navy, mustrując się często na okrętach Zjednoczonych Prowincji.
Na taki obrót spraw zdawał się tylko czekać wielki pensjonariusz. A kiedy jeszcze Karol zmuszony sytuacją do rozmów pokojowych zaczął przeciągać pertraktacje, licząc zapewne na francuską pomoc, de Witt już wiedział, że… Carthaginem esse delendam.
Czytaj też: Armie mikrobów. Jak epidemie zmieniały wynik wojen?
Porwać Karola
Obiektem szczególnej nienawiści holenderskiego męża stanu, który należało unicestwić, był flagowy okręt królewskiej marynarki HMS Royal Charles. Trójpokładowa i przeszło 80-działowa duma Royal Navy była oczkiem w głowie Karola. To na jej pokładzie (wtedy jeszcze okręt nazywał się Naseby) król powrócił z holenderskiego wygnania, by triumfalnie zasiąść na brytyjskim tronie.
Od tego czasu Royal Charles zdążył zajść za skórę flocie republiki, przyczyniając się w ogromnej mierze m.in. do klęski Holendrów pod Lowestoft. I choć później okręt doznał uszkodzeń w toku dalszych działań wojennych, to nadal był poważnym zagrożeniem.
Dlatego też de Witt uznał, że należy zrobić wszystko, by zniszczyć lub – co bardziej upokarzające dla przeciwnika – uprowadzić Królewskiego Karola ze stoczni w Chatham.
Jaskinia lwa
Nosząca od końca XVI wieku zaszczytne miano Royal Dockyard baza królewskiej marynarki w Chatham u ujścia rzeki Medway do Tamizy zdawała się bezpiecznym azylem dla okrętów. Około 20-kilometrowa odległość od otwartego morza, kręte koryto rzeczne, piaszczyste łachy i zdradliwe płycizny sprawiały, że żegluga po Medway bez wykwalifikowanego pilota była niezwykle trudna. Poczucia bezpieczeństwa zgromadzonych tam okrętów miały dopełniać liczne forty broniące dostępu do stoczni oraz zmyślny system dźwigów umożliwiających przeciągnięcie żelaznego łańcucha blokującego bezpośredni dostęp do bazy.
Jednak zgubna rozrzutność Karola II, ogromne koszty odbudowy stolicy oraz zwyczajna niedbałość i nieudolność urzędników spowodowały, że w czerwcu 1667 roku rzeczywista obronność królewskiej stoczni przedstawiała się zgoła inaczej. Jeden z fortów został przekształcony w magazyn i był obsługiwany przez zaledwie 30 osób – zwyczajnych pracowników zaopatrzeniowych. Natomiast inny z braku pieniędzy był w ciągłej przebudowie.
Nie istniała nawet bezpośrednia obrona samej stoczni, gdzie od jakiegoś czasu nie stacjonował żaden garnizon. Co więcej, w Whitehallu zupełnie ignorowano dopływające sygnały o holenderskich planach zapukania do wrót Londynu.
W tej sytuacji, gdy 6 czerwca opadająca mgła odsłoniła u ujścia Tamizy flotę de Ruytera, jedyne, co Anglicy mogli zrobić, to usunąć boje i znaczniki nawigacyjne na torze wodnym prowadzącym do Chatham.
Czytaj też: Ludobójstwo w imię imperium. Ile narodów zdziesiątkowali i wymordowali Anglicy?
Rozkazy są rozkazami
Pozorna i mocno spóźniona zapobiegliwość Anglików na niewiele się zdała. Do de Ruytera zgłosiło się bowiem kilku nieopłacanych na czas angielskich pilotów, którzy chętnie zaoferowali swoje usługi holenderskiemu admirałowi.
To zamknęło usta niektórym malkontentom z otoczenia de Ruytera, którzy wcześniej otwarcie wyrażali obawy o bezpieczeństwo żeglugi po zdradzieckich wodach ujścia Tamizy i Medway. Natomiast tym, którzy jeszcze mieli jakieś wątpliwości, admirał miał powiedzieć: bevelen zijn bevelen („rozkazy są rozkazami”).
Szybko też okazało się, że jakiekolwiek obawy holenderskich dowódców nie miały racji bytu. Co prawda, zaskoczony pojawieniem się wrogiej floty na horyzoncie nadzorca stoczni w Chatham Peter Pett zaalarmował Londyn, ale przez trzy dni dwór królewski zdawał się pozostawać głuchym na wezwania do działania. W tej sytuacji nie niepokojone przez nikogo okręty republiki swobodnie manewrowały po wodach Medway, nieuchronnie zmierzając do Royal Dockyard.
Och, Karol
Dopiero 10 czerwca groza sytuacji zaczęła docierać do Karola II, który wysłał do Chatham adm. Georga Moncka ks. Albemarle z misją ratowania stoczni. Podjęte przez niego improwizowane działania, którym nie pomagały sprzeczne rozkazy obecnych na miejscu oficerów Royal Navy, doprowadziły do jeszcze większego chaosu. Okazało się na przykład, że część baterii nabrzeżnych było źle ustawionych, przez co nie mogły skutecznie ostrzeliwać posuwających się w górę rzeki Holendrów. Co więcej, niektóre działa nie posiadały nawet lawet.
Udało się co prawda stworzyć wzdłuż łańcucha zaporowego blokadę z zakotwiczonych oraz zatopionych okrętów, ale nie była ona w stanie powstrzymać jednostek de Ruytera. Bardzo szybko wszystkie okręty broniące dostępu do stoczni zostały zniszczone, a 12 czerwca prowadzący atak kpt. Jan van Brakel sforsował łańcuch.
Ostatnim angielskim bastionem pozostała 44-działowa fregata HMS Unity. Jej kąśliwy ogień był na tyle skuteczny, że Holendrzy, nie mogąc zatopić ogniem działowym nieugiętej jednostki, dokonali abordażu. Dopiero prowadzony osobiście przez van Brakela atak zmusił dzielną załogę do zaniechania dalszej walki.Wobec otwartej drogi do stoczni ks. Albemarle nakazał przesunięcie ocalałych okrętów w górę Medway. Niestety – wciąż remontowany, w połowie uzbrojony i ze szkieletową załogą HMS Royal Charles nie mógł wykonać rozkazu. Anglicy nie mieli też czasu na holowanie. Za to mieli go w nadmiarze Holendrzy. Wkrótce też nieliczni angielscy obrońcy stoczni mogli ze zgrozą obserwować, jak duma królewskiej marynarki jest bezwolnie prowadzona ku holenderskim wybrzeżom.
Czytaj też: „Bitwa pod Dorking”. Inwazja, której… nie było
Pogrom
Na tym apetyt de Ruytera się nie kończył. Postanowił on nadal przeć ku magazynom stoczni i zgromadzonym tam okrętom. Teraz jednak musiał liczyć się z huraganowym ogniem sprowadzonych przez ks. Albemarle z Londynu 50 ciężkich dział, które zaczęły skutecznie powstrzymywać Holendrów przed przejściem dalej w górę rzeki w kierunku centrum zaopatrzenia w Rochester.
Pojedynek artyleryjski wydawał się nie mieć końca. „Rzeka pełna była płynących okrętów, łodzi, płonących szczątków. Nieprzerwany grzmot armat i muszkietów głuszył nawet skargi rannych. […] Nad tym wszystkim unosiła się ciemna chmura prochowego dymu oświetlana łuną płomieni i błyskami broni palnej” – pisał świadek tych wydarzeń.
Niemniej mimo furii brytyjskiego ostrzału Holendrzy wdarli się do głównego kotwicowiska w Chatham, gdzie pastwą ich dział padły kolejne wielkie liniowce: Royal James, Loyal London oraz Royal Oak. Dowódca tego ostatniego, kpt. Archibald Douglas, wraz z kontyngentem szkockich żołnierzy podjął się bohaterskiej obrony, jednak wkrótce zginął ze swoim okrętem.
W tej sytuacji adm. Monck wydał rozkaz zatopienia pozostałych jeszcze 16 jednostek, aby nie wpadły w ręce Holendrów. Tym samym hekatomba brytyjskich strat zamknęła się liczbą około 30 okrętów, co celnie skomentował angielski poeta Andrew Marvell: „Z całej naszej floty nikt nie powinien teraz przeżyć, ale same statki nauczyły się nurkować”.
Londyn w ogniu
Groza bitwy bardzo szybko udzieliła się mieszkańcom Londynu i jego okolic. Zamarł handel, banki zawiesiły działalność, ludzie opuszczali miejsca pracy, a wielu uciekało z dobytkiem. Niepokój powiększały plotki o wysadzonej przez Holendrów potężnej francuskiej armii inwazyjnej, która lada chwila miała dotrzeć do stolicy i obrócić ją w popiół.
W rzeczywistości flota de Ruytera dokonała u ujścia Tamizy desantu, ale zaledwie około tysiąca żołnierzy dla obsadzenia tamtejszego fortu. Ale jako że strach ma wielkie oczy, a wśród wrogich oddziałów znajdowali się cromwellowscy oficerowie zawsze chętni do obalenia Stuartów, to i o panikę było łatwo.
Na całe szczęście coraz bardziej skuteczny ogień brytyjskich dział sprawił, że adm. de Ruyter uznał dalszą szarżę swoich okrętów za zbyt ryzykowną, nawet przy wsparciu sił lądowych. Zadowolony z dotychczasowych efektów, a przede wszystkim ze zdobycia Królewskiego Karola zarządził 14 czerwca odwrót.
Nie był on jednak tak łatwy jak rejs do Chatham. Ostrzeliwane i pozbawione angielskich pilotów, którzy już dalej nie chcieli służyć pod obcą banderą, holenderskie okręty z mozołem posuwały się w dół rzeki. Kilka z nich po drodze wylądowało na piaszczystych łachach, ale zostały z nich szybko ściągnięte – co nawet spotkało się z uznaniem bacznie je obserwujących Anglików.
Poważnie osłabiona, a przede wszystkim upokorzona Royal Navy nie była w stanie dalej prowadzić działań wojennych, ale też i republika mocno nadwyrężyła państwową kasę. W efekcie miesiąc po nalocie na Royal Dockyard podpisano w Bredzie traktat pokojowy dający chwilowe wytchnienie walczącym stronom, bo wojna o dominację na morzach świata trwała nadal.
Czytaj też: Operacja Cerberus. Jak Kriegsmarine zagrała na nosie Royal Navy
Epilog
Do kategorii swoistego chichotu historii związanej z akcją na Medway można śmiało zaliczyć to, co wydarzyło się tam ponad 270 lat później. Oto w grudniu 1941 roku służący w eskorcie alianckich konwojów holenderski stawiacz min przypadkowo uderzył w boję kotwiczną jednego z okrętów-bramek ochraniających podejście do stoczni. I zapewne nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że owa jednostka nosiła imię Jana van Brakela – tego samego, który jako pierwszy sforsował łańcuch zaporowy w 1667 roku i dokonał abordażu na HMS Unity.
Dowódca stawiacza min zgłosił ten incydent władzom portu, informując: „Van Brakel uszkodził obronę wejścia na Medway”. Na co padła natychmiastowa i całkiem rezolutna odpowiedź: „Co? Znowu?”.
Bibliografia
- Balicki J., Bogucka M., Historia Holandii, Wrocław 1989.
- Boniface P., The Royal Navy’s Darkest Day: Medway 1667, Military History [dostęp: 9.06.2021].
- Domżal R., Pływający Holender, Focus [dostęp: 8.06.2021].
- Wieczorkiewicz P.P., Historia wojen morskich. Wiek żagla, Londyn 1995.
- Zins H., Historia Anglii, Wrocław 1995.
Dodaj komentarz