Twoja Historia

Portal dla tych, którzy wierzą, że przeszłość ma znaczenie. I że historia to sztuka dyskusji, a nie propagandy.

Zły kandydat, zła kampania, zły wynik. Dlaczego w wyborach prezydenckich w 1990 roku Mazowiecki poniósł sromotną porażkę?

Kampania Mazowieckiego ruszyła z opóźnieniem i nie trafiła do serc Polaków.

fot. MOs810/CC BY-SA 4.0 Kampania Mazowieckiego ruszyła z opóźnieniem i nie trafiła do serc Polaków.

Tadeusz Mazowiecki z pewnością byłby dobrym prezydentem. Rozważny, koncyliacyjny, szanujący demokratyczne procedury. W 1990 roku przegrał jednak nie tylko z Lechem Wałęsą, ale nawet z tajemniczym Stanisławem Tymińskim. Czy musiało dojść do tego upokorzenia?

Był sam środek kampanii prezydenckiej 1990 roku. Tadeusz Mazowiecki przyjechał na Śląsk, by spotkać się z wyborcami. To ważny region – ludny, bogaty, a jednocześnie generujący olbrzymie problemy. Tamtejsze miasta tworzyły wielką aglomerację. Pozyskanie choćby części jej mieszkańców było ważnym celem sztabu Mazowieckiego.

Jeden z jego współpracowników wpadł na pomysł, by pierwszy niekomunistyczny premier Polski po 1945 roku pojawił się na koncercie Lecha Janerki w katowickim Spodku. Pomysł świetny – pochodzący z Wrocławia Janerka był wówczas u szczytu popularności. Mazowiecki mógłby zapunktować u młodzieży. Cóż z tego, kiedy szefowie kampanii doszli do wniosku, że powaga szacownego polityka i ranga jego wizyty nie pozwala na udział w wesołej imprezie…

Z pojawienia się na scenie obok rockowego muzyka zrezygnowano – i wkrótce część ludzi zaangażowanych w kampanię odeszła ze sztabu. A pomyśleć, że w tym samym czasie były opozycjonista, a teraz prezydent Czechosłowacji, Václav Havel, zaprosił na koncert do Pragi Rolling Stonesów i chętnie się z nimi fotografował…

Fiasko pomysłu z Janerką to tylko jedna z odsłon politycznego dramatu, jakim była kampania prezydencka w Polsce 30 lat temu. Tadeusz Mazowiecki na początku wyścigu o fotel głowy państwa miał świetne notowania, a sondaże dawały mu nawet szanse na zwycięstwo. Zdołał jednak zmarnować ten kapitał.

Być może nie mógł wygrać z Wałęsą, ale z pewnością był w stanie osiągnąć lepszy wynik i zająć drugie miejsce. Jak to możliwe, że zmarnowano jego potencjał? Część odpowiedzi kryła się w nim samym. „Nie byłem przekonany do swojej kandydatury” – mówił wiele lat później w wywiadzie dla tygodnika „Polityka”. Kandydat, który nie wie, czy chce kandydować, to pewny przepis na polityczną porażkę.

Smutek premiera

Był 20 czerwca 1990 roku. W kioskach pojawił się nowy numer „Gazety Wyborczej”, a w nim wywiad z Lechem Wałęsą. Lider „Solidarności” od jesieni 1989 roku, kiedy utworzono rząd Tadeusza Mazowieckiego, pozostawał na uboczu. Jednak jego temperament nie pozwalał mu przyglądać się biernie wydarzeniom w Polsce, która przechodziła przez trudne reformy. Coraz częściej dochodził do typowego dla siebie wniosku, że sam zrobiłby wszystko lepiej. Przekonywało go o tym najbliższe otoczenie, które także chciało się znaleźć w centrum polityki. „Widzieliśmy, jak zaplecze Wałęsy buntuje go przeciw »profesorkom« czy »żydom«” – opowiadał później Władysław Frasyniuk.

W wywiadzie dla „Wyborczej” Wałęsa krytykował rząd Mazowieckiego i wypowiedział słynne słowa: „potrzeba prezydenta z siekierą: zdecydowany, ostry, nie certoli się”. Myślał o sobie.

Wałęsa krytykował rząd Mazowieckiego i wypowiedział słynne słowa: „potrzeba prezydenta z siekierą: zdecydowany, ostry, nie certoli się”.

fot.FORTEPAN / Erdei Katalin/CC BY-SA 3.0 fot.FORTEPAN / Erdei Katalin/CC BY-SA 3.0 Wałęsa krytykował rząd Mazowieckiego i wypowiedział słynne słowa: „potrzeba prezydenta z siekierą: zdecydowany, ostry, nie certoli się”.

W obozie wywiad wywołał irytację. Rząd widział Wałęsę jako kogoś, kto swym autorytetem wspiera i osłania reformy, a nie kopie po kostkach. Tymczasem Wałęsa krytykował władzę już od początku 1990 roku. Relacje między nim a Mazowieckim były bardzo złe – a kiedyś przecież byli najbliższymi współpracownikami.

Było jasne, że Wałęsa nie usiedzi spokojnie w Gdańsku i będzie dążył do przyspieszonych wyborów prezydenckich. Obóz polityczny skupiony wokół rządu uznał, że trzeba się planom Wałęsy przeciwstawić – widziano w nim zagrożenie dla demokracji i spokojnych, ostrożnych, ale konsekwentnych reform. We wrześniu 1990 roku sejm zadecydował, że wybory będą mogły się odbyć jeszcze w tym samym roku.

Otoczenie Mazowieckiego zaczęło go namawiać, by stanął do walki z Wałęsą. Premier się wahał, hamletyzował, zwlekał z decyzją. W końcu 4 października ogłosił w telewizji, że kandyduje. „Na twarzy Mazowieckiego nie dostrzegłem satysfakcji. W jego oczach widziałem raczej smutek” – pisał potem Aleksander Hall. Obok Wałęsy i Mazowieckiego wystartowali także Włodzimierz Cimoszewicz, Roman Bartoszcze, Leszek Moczulski i nieznany nikomu Stanisław Tymiński.

Czytaj też: „Siła spokoju”. Z takim hasłem Tadeusz Mazowiecki nie miał żadnych szans na wygraną

Ponury i zgarbiony

Pierwszą turę wyborów zaplanowano na 25 listopada. Mazowiecki, rozpoczynając kampanię na początku października, był więc już mocno spóźniony. Trzeba było zorganizować ludzi, zebrać środki, zaplanować spotkania, wydrukować ulotki i plakaty. To wszystko raptem w kilka tygodni. Mission impossible. W dodatku Mazowiecki wciąż był premierem i traktował tę funkcję poważnie – a jednocześnie nie chciał jej wykorzystywać do zdobywania poparcia. Było to odpowiedzialne, uczciwe i godne pochwały, ale bardzo utrudniało pracę sztabu.

Była to pierwsza w wolnej Polsce prawdziwie demokratyczna kampania wyborcza. Przemysł PR był wtedy w powijakach. Nikt nie miał wielkiego doświadczenia w politycznym marketingu. A sztab Mazowieckiego na dodatek miał jeszcze własne problemy. „Do dziś nie wiem, kto podejmował decyzje” – mówił zaangażowany w kampanię Konstanty Gebert. Ktoś zgłaszał pomysł, który trafiał do kierowników sztabu. Tam go dyskutowano, a potem… sprawa się rozmywała. Debaty ciągnęły się w nieskończoność. „Straciliśmy dużo czasu” – przyznawał po latach Henryk Woźniakowski, szef kampanii.

„Ludzie klaskali, a on [Mazowiecki] przechodził przez salę ponury i zgarbiony, bez żadnego gestu, mówił też bez emocji, jakby bez przekonania”.

fot.Artur Klose/CC BY-SA 2.0 „Ludzie klaskali, a on [Mazowiecki] przechodził przez salę ponury i zgarbiony, bez żadnego gestu, mówił też bez emocji, jakby bez przekonania”.

Największym problemem był jednak sam kandydat, który opierał się wszelkim działaniom. „Przyjął, że kampania będzie odbywała się bez jego udziału, nie będzie występował. Mówił, że jest niezdolny do takich zachowań jak uśmiechanie się i budowanie wizerunku” – relacjonował Woźniakowski. I dodawał:

Ubolewaliśmy, że prawie w ogóle nie reaguje na entuzjazm witającego go tłumu. Ludzie klaskali, a on przechodził przez salę ponury i zgarbiony, bez żadnego gestu, mówił też bez emocji, jakby bez przekonania. Prosiliśmy, żeby ludziom pomachał, spróbował powiedzieć coś spontanicznego, ale nie wychodziło.

Na stracie sondaże dawały Mazowieckiemu szanse nawet na zwycięstwo. Potem słupki poparcia malały z dnia na dzień. Było to naturalne – dotąd jako premier najczęściej gościł w mediach, lecz gdy kampania ruszyła, dziennikarze zwrócili uwagę na innych polityków. Lech Wałęsa, który przez wiele miesięcy pozostawał „uśpiony”, wystartował z werwą i z łatwością zbijał punkty.

Siła spokoju

Były też zjawiska poważniejszej natury. Polacy od roku dzielnie znosili trud reform. Mazowiecki jako premier sprawnie przeprowadzał Polskę od socjalizmu do demokracji i wolnego rynku. Reformy były jednak społecznie kosztowne, ludzie coraz bardziej zmęczeni, a krytyków proponujących łatwe recepty przybywało. Utrudzony naród zaczynał wierzyć, że są sposoby, by szybciej i łatwiej wyjść z biedy.

Obietnice szybkiego wzbogacenia kraju serwował nie tylko Lech Wałęsa (jego słynne sto milionów), ale i kandydat z drugiego szeregu, Stanisław Tymiński, który pracowicie jeździł po Polsce i rozmawiał z ludźmi. Mówił, że jest spoza układu i wie, jak pomóc rodakom. Do dziś nie wiadomo, jakim cudem kandydat z dalekiego Peru, który z Polski wyemigrował w 1969 roku i zagranicą dorobił się niewielkiego majątku, zdołał tak sprawnie poprowadzić kampanię. Dość powiedzieć, że z każdym tygodniem jego poparcie rosło.

Gdy 20 listopada 1990 roku podano wyniki nowego sondażu wyborczego (wówczas robiono je znacznie rzadziej i wolniej niż teraz), Wałęsa mógł już liczyć na 38 procent poparcia, Mazowiecki na 23, a Tymiński na 17 procent. Wciąż wydawało się, że w drugiej turze zawalczą Wałęsa z Mazowieckim.

Wiec wyborczy Stanisława Tymińskiego przed II turą wyborów

fot.domena publiczna Wiec wyborczy Stanisława Tymińskiego przed II turą wyborów

Ten ostatni, który wciąż bardziej angażował się w prace rządu, niż w kampanię, promował się z hasłem „Siła spokoju” – miało ono symbolizować rozwagę i doświadczenie premiera, szanowanego intelektualisty. Nastroje były już jednak inne. Wałęsa śmiał się z tej siły spokoju, twierdząc, że Mazowiecki nie umie nawet pchły złapać. Zaczął przeciw oponentowi i jego otoczeniu odpalać pociski antysemityzmu. Te brudne zagrania rozbudziły nacjonalistyczne demony w polskiej polityce.

Sztab Mazowieckiego miał za to dostęp do materiałów kompromitujących Wałęsę – chodziło o jego związki z SB, ale premier kategorycznie zabronił robić z nich użytek. Ten gest, szlachetny i dziś chyba kompletnie już niezrozumiały, także nie zwiększył jego szans na dobry wynik. Wałęsa mógł też liczyć na otwarte poparcie Kościoła. Premier Mazowiecki wcześniej co prawda wprowadził religię do szkół (i to z pominięciem prawa, bo bez debaty w sejmie), ale dla biskupów i księży to było za mało. Tylko nieliczni duchowni sympatyzowali z byłym redaktorem naczelnym miesięcznika „Więź” i jeszcze mnie robiło to publicznie.

Mazowiecki na koniec kampanii wystąpił w Warszawie na Politechnice. Próbował przekonać Polaków, że nie ma żadnych magicznych zaklęć ani dróg na skróty do dobrobytu, że jedyną receptą są ciężka praca i żmudne reformy. Miał rację, ale rodacy nie chcieli już tego słuchać.

Zobacz też: Czy Tadeusz Mazowiecki uważał się za nowego… Stefana Batorego?

Taniec radości?

Wieczorem 25 listopada telewizja podała wstępne wyniki I tury – Wałęsa: 40 procent, Tymiński: 23 procent i dopiero na trzecim miejscu z 18 procentami Mazowiecki. Szok, niedowierzenie, smutek… Bronisławowi Geremkowi wyrwały się słowa, że Polacy nie dorośli do demokracji. Nawet jeśli było w tym ziarenko prawdy, żaden polityk nigdy nie powinien tak mówić o wyborcach.

Mazowiecki pojawił się tego dnia w sztabie wyborczym przy Alejach Jerozolimskich późno wieczorem. Wezwał swoich wyborców, by trzymali się razem i dalej wspierali demokratyczne przemiany w Polsce. Później wraz ze współpracownikami przeniósł się do modnego klubu Hybrydy. Wówczas w Warszawie mało było miejsc, gdzie można było spędzić wieczór na zabawie. Premier i były kandydat sprawiał wrażenie, jakby szybko otrząsnął się porażki. Nawet zatańczył z jedną z młodych wolontariuszek sztabu. Kto wie, może był to taniec radości będący wyrazem ulgi, że kampanijna mitręga już się skończyła?

W II turze Mazowiecki poparł Wałęsę. Uniósł się ponad podziały i puścił w niepamięć obelgi, jakie miotał w niego przeciwnik. Lider „Solidarności” wygrał z Tymińskim w cuglach. Ostatecznie jako prezydent nie okazał się takim zagrożeniem dla demokracji i wspierał proreformatorskie rządy, torował Polsce drogę do NATO i Unii Europejskiej. Oczywiście pozostał przy tym sobą, więc nieraz mówił i robił rzeczy kontrowersyjne.

Niewątpliwie Tadeusz Mazowiecki byłby lepszym prezydentem – rozważny i nastawiony na poszanowanie procedur i kompromis, godnie reprezentowałby Polskę. Nie był jednak zdeterminowany, by wygrać te wybory, a to go dyskwalifikowało jako kandydata. Dlatego przegrał. Jego kampania była zła i nie mogła zakończyć się sukcesem. Takie są zasady demokracji, o którą przecież sam Mazowiecki walczył wcześniej przez tyle lat.

Bibliografia:

  1. Bitwa o Belweder, red. I. Kamiński, M. Grabowska, Kraków 1991;
  2. Hall A., Osobista historia III Rzeczypospolitej, Warszawa 2011;
  3. Mazowiecki T., Rok 1989 i lata następne, Warszawa 2012;
  4. Brzeziecki A., Mazowiecki. Biografia naszego premiera, Kraków 2015.

Komentarze (1)

  1. TomB Reader Odpowiedz

    Nie zgadzam się ze zdaniem, że Wałęsa jako prezydent nie okazał się zagrożeniem dla demokracji. Przeciwnie – w nim upatruję praźródła tego, co dzieje się z naszą demokracją dzisiaj. Wałęsa ustanowił standardy prezydentury na niezwykle niskim poziomie. Wraz ze swoim ministrem Falandyszem (i innymi doradcami, którymi byli przez dłuższy czas – nie zapominajmy o tym – bracia Kaczyńscy) dał przykład z góry, jak można traktować prawo i obyczaje polityczne – naginał i przekraczał swoje uprawnienia, co przy słabości premierów ukształtowało się w praktykę konstytucyjną (np. w kwestii obsady tzw. „resortów prezydenckich”, gdzie obowiązek konsultowania przez premiera kandydatur z prezydentem przekształcił się w arbitralne ich wyznaczanie przez prezydenta przy całkowitej bierności kolejnych premierów). Ta ryba zepsuła się od głowy – to wówczas uczyniono pierwsze wyłomy w nienaruszalności zapisów konstytucji i ustaw, a potem krok po kroku je poszerzano. To wówczas okazało się, że nie można polegać na dobrym obyczaju, bo nawet prezydent go nie przestrzega. Niemal każdy inny prezydent miał szansę poprowadzić państwo w bardziej „cywilizowanym” kierunku – brak podstawowej kultury u pierwszego demokratycznie wybranego prezydenta okazał się założycielski. Raz naruszone standardy nie mają tendencji do samorzutnego podwyższania się, raczej z czasem upadają niżej. Gdy więc doszło do rządów PiS, do niskich standardów byliśmy juź przyzwyczajeni, dalej idące łamanie prawa i praktyki konstytucyjnej nie stanowiło już takiego szoku.

Dodaj komentarz

Jeśli chcesz zgłosić literówkę lub błąd ortograficzny kliknij TUTAJ.