Twoja Historia

Portal dla tych, którzy wierzą, że przeszłość ma znaczenie. I że historia to sztuka dyskusji, a nie propagandy.

Dlaczego broń palna wcale nie wygrywała w starciu z szarżą husarii?

W nowożytności skuteczność broni palnej (a raczej ludzi jej używającej) była śmiesznie niska.

fot.Jacob de Gheyn II//domena publiczna W nowożytności skuteczność broni palnej (a raczej ludzi jej używającej) była śmiesznie niska.

„Chłop strzela, Pan Bóg kule nosi” – powiada staropolskie przysłowie. I niby wszyscy wiedzą, że nie każda kula sięga celu, lecz tak naprawdę niewielu zdaje sobie sprawę z tego, jak fatalną skutecznością cechowało się użycie broni palnej.

– Jak to?! – zawoła ktoś oburzony i doda: – przecież broń palna już kilkaset lat temu zdominowała pola bitew. Gdyby była tak nieskuteczna, to po co  by jej używano?

Rzecz w tym, że to nie sama broń palna bywa tak mało efektywna. Podstawowy problem tkwi nie w broni, ale w człowieku, który się nią posługuje. Broni palnej używano nie dlatego, że dziesiątkowała szeregi wroga na niespotykaną wcześniej skalę, lecz dlatego, że głęboko oddziaływała na psychikę nieprzyjaciela.

Skala zjawiska

Co to znaczy „efektywność broni palnej”? Na własny użytek zdefiniuję ją tutaj jako liczbę wystrzałów niezbędnych do tego, aby zabić jednego człowieka. Zatem ile razy trzeba było wystrzelić, aby zabić przeciwnika? Zależało to oczywiście od wielu czynników, np. od odległości do nieprzyjaciela.

Na strzelnicy celność broni palnej prezentuje się wyśmienicie. Nawet w epoce bardzo niedoskonałej odprzodowej broni gładkolufowej ładowanej ręcznie (czyli nieprecyzyjnie) odmierzanymi ładunkami prochu i własnoręcznie lanymi ołowianymi kulami ta celność była zupełnie zadowalająca. Zarówno współczesne, jak i dawne wyniki testów tego typu broni palnej są optymistyczne.

Jeden z nich przeprowadzili Prusacy pod koniec XVIII w. Brał w nim udział przeciętny batalion muszkieterów, który strzelał z różnych odległości do obiektu (mierzącego 30 stóp długości i 6 stóp wysokości) reprezentującego zbliżającą się wrogą jednostkę. I tak z odległości 225 jardów (ok. 205 m) w „przeciwnika” trafił co czwarty muszkieter; ze 150 jardów (ok. 137 m) uzyskano już 40% trafień, a z 75 jardów (ok. 68 m) aż 60%.

Początkowo głównym celem broni palnej było zastraszenie przeciwnika.

fot.RadekS/CC BY-SA 3.0 Początkowo głównym celem broni  palnej było zastraszenie przeciwnika.

Gdyby ten batalion miał strzelić do wrogiej jednostki z odległości zaledwie 20 kroków, spodziewać by się można prawdziwej rzezi w szeregach wroga. Tyle nam mówią wyniki uzyskane na strzelnicy. A jak to wyglądało na polu bitwy? Wyjaśnił to wspominany już były oficer szwedzkiej piechoty, a późniejszy generał-major wojska polskiego:

W batalii pod Wschową, obserwowano, iż iednym daniem ognia, więcey iak 2000. Moskalow razem strzelali, na te bataliony Nerk Wermelandskiego Regimentu, iak iuż 20. krokow blisko byli, ieno dwoch Officerów trochę poraniono, ledwo 6. albo 8. Gemein [szeregowych piechurów] zabito, i nad 20. nie poraniono.

Czyli w bitwie pod Wschową (Fraustadt), stoczonej 13 lutego 1706 r. między wojskami szwedzkimi a połączoną armią sasko-rosyjską, na jednego zabitego żołnierza szwedzkiego przypadało ok. 300 rosyjskich muszkieterów strzelających z odległości zaledwie kilkunastu metrów. A przecież nie zawsze strzelało się z tak małego dystansu. Gdy odległość rosła, efektywność broni palnej znacznie malała.

Nic więc dziwnego, że gdy brano pod uwagę średnie zużycie pocisków w przeciętnej bitwie, liczba kul potrzebna do zabicia jednego wroga dramatycznie rosła. W XVI w. Forquevaux twierdził, że potrzeba 10 tys. wystrzałów, by zabić jednego wroga, a w 1862 r. Benton określił, że w toczonych do tego czasu wojnach w Europie, by wyeliminować jednego wroga z pola walki, trzeba było oddać od 3 do 10 tys. wystrzałów.

Przyczyny niewielkiej skuteczności broni palnej

Jakie były przyczyny tak znikomej skuteczności broni palnej? Jedna grupa przyczyn związana jest z niedoskonałością ówczesnej broni. Na przykład broń czarnoprochowa zasnuwała pobojowisko dymem, który utrudniał celowanie po pierwszej salwie; tor lotu okrągłej kuli wystrzelonej z broni gładkolufowej na dłuższym dystansie był niestabilny; dokładność wiercenia luf nie spełniała dzisiejszych standardów; spora była liczba niewypałów, zwłaszcza przy wietrznej i wilgotnej pogodzie; broń często się psuła itd.

Z powodu tych rozlicznych defektów broni, traktaty z XVI–XVIII w. zalecały żołnierzom strzelanie do formacji nieprzyjaciela salwami z minimalnej odległości, zazwyczaj mniejszej niż 40 m. Znacznie ważniejsze było jednak to, co w czasie walki działo się z człowiekiem, a co znakomitą część walczących zmuszało do popełniania błędów (strzelania w powietrze zamiast do wroga), które minimalizowały straty wśród żołnierzy nieprzyjaciela (…).

Drobiazgowe badania prowadzone podczas drugiej wojny światowej wśród żołnierzy amerykańskich wykazały, że jedynie 15–20% z nich podczas starcia w ogóle użyłoby swojej broni palnej. Pozostali nie byli do tego zdolni – nie tyle fizycznie, ile psychicznie. I to mimo że wielu z nich ryzykowało życiem, ratując w tym czasie rannych kolegów, dostarczając amunicję i wykonując inne, nie mniej narażające ich na śmierć czynności. Tak więc nie o tchórzostwo tu chodzi, lecz o niemożność przełamania tabu, którym dla większości zdrowych psychicznie ludzi jest zabicie innego człowieka.

[Dave] Grossman, [zawodowy oficer wojsk amerykańskich] szacuje, że w erze, gdy na polach bitwy używano broni czarnoprochowej, co najmniej połowa żołnierzy w ogóle ze swojej nie strzelała, ładując ją tylko wielokrotnie. A spośród tych, którzy strzelali, ledwie drobny procent celował do przeciwnika z zamiarem jego zabicia.

Według Dave'a Grossmana w czasie, gdy używano broni czarnoprochowej zaledwie połowa żołnierzy naprawdę z niej strzelała. A jedynie znikomy procent strzelał tak aby zabić.

fot.domena publiczna Według Dave’a Grossmana w czasie, gdy używano broni czarnoprochowej zaledwie połowa żołnierzy naprawdę z niej strzelała. A jedynie znikomy procent strzelał tak aby zabić.

Reszta opróżniała swe lufy bez dokładnego celowania w nieprzyjaciela – najczęściej w powietrze. Badania swoje Grossman oparł na danych z wojen toczonych w XIX i XX w., ale dokładnie ten sam typ zachowań można zaobserwować u żołnierzy walczących w epoce istnienia husarii. I choć nie dorabiano do tego teorii, to jednak:

[…] wie każdy Officier, ktory raz abo dwa był w okazyi [bitwie], iż strzelanie z daleka, bardzo małą czyni szkodę; i im prędzey kto chce strzelać, tym bardziej się precypituie [spieszy]; a przez to też mniey kule trafiaią. […] więc też siła kul idą w ziemię, abo dzielą powietrze, a naybardziey gdy ręce drżą, a nie siła ma czasu [na] nabiianie […].

Owo drżenie rąk było zjawiskiem normalnym, i to nie tylko z powodu pośpiechu, jaki zwykle towarzyszył nabijaniu broni i strzelaniu. Jak notował Kampenhausen, atakującym w polu „zwyczaynie ręce drżą”. Niemal wiek wcześniej, opisując bitwę pod Kumejkami z 1637 r., w której rozgromił zbuntowanych Kozaków, Mikołaj Potocki stwierdził: „trwa ogień z obostron, jednak z ich strony bez szkody naszej, bo drżąca ręka nie tak dotrzyma, jako która jest w zwycięstwie”.

Im bliżej przeciwnika się przebywało, tym silniej drżały ręce. Kampenhausen, charakteryzując tzw. generał salwę, czyli salwę wydawaną przez pierwsze dwa szeregi piechoty do nieprzyjaciela odległego o ledwie sześć lub osiem kroków, notował:

[…] w takim bliskim nieprzyiacielskim sąsiedztwie, drżą pewnie ręce, ledwo nie aż do ramienia, u mniey uważnych i nie serdytow, nie wspominaiąc, że Muszkieter czasem zaraz po wydaniu ognia, flintę z bagnetem rzuca pod nogi nieprzyiacielskie, i swoim nogom bardziey, iak bagnetowi dufa […].

Pojedyncze salwy z broni palnej miały nikłą skuteczność. Na ilustracji bitwa pod Kircholmem według Henryka Pillatiego.

fot.domena publiczna Pojedyncze salwy z broni palnej miały nikłą skuteczność. Na ilustracji bitwa pod Kircholmem według Henryka Pillatiego.

Dlatego też nie ma się co dziwić, iż „choć częste ognia dawanie, iednak czasem żadney, czasem nie wielką uczyni szkodę w przeciwney stronie”. Skutki pojedynczych salw muszkietowych batalionów piechoty były niewielkie. Warto jednak podkreślić, że ich skumulowany w dłuższym czasie efekt mógł być znaczący. Wprowadza to w błąd wielu historyków, którzy wciąż, mimo coraz liczniejszych opracowań pokazujących, jak niewielką efektywnością cechował się ogień broni palnej, przeceniają jej skuteczność w eliminacji przeciwnika.

Kopie przeciwko muszkietom

Jak więc wyglądało starcie muszkieterów i husarzy w XVII w.? Od strony muszkietera mogło to wyglądać tak. Muszkieterzy ustawili się w sześciu szeregach, na skrzydłach bloku pikinierów. Gdy zbliżyła się jazda przeciwnika, pierwszy szereg wypalił z kilkudziesięciu metrów, demonstrując swą gotowość do walki, przy czym od kilku do kilkunastu procent muszkietów nie wypaliło, gdyż były źle naładowane; inne nie wypaliły, gdyż żołnierze nie mogli się zmusić do oddania strzału; a zdecydowana większość tych, którzy wystrzelili, nie próbowała dokładnie celować w nacierających. Ich kule przeszły ponad głowami wroga.

Szarżująca jazda nie przestraszyła się tej demonstracji, więc pierwszy szereg muszkieterów wycofał się na koniec ugrupowania, aby naładować broń, a w tym czasie drugi szereg pochylił swoje lufy do oddania salwy.

Padła kolejna salwa. Potężny huk, błysk, dym i świst kul, które jej towarzyszyły, wystraszyły i kawalerzystów, i ich rumaki. Salwa oddana z mniejszej odległości miała znacznie większą moc demonstracyjną niż pierwsza. Konie wykazały oznaki niepokoju, niektóre z nich wierzgały na boki, lecz husarzom  udało się zmusić je do posłuszeństwa i dalszego biegu w kierunku wroga.

Jedna z kul trafiła w husarza, ale odbiła się od jego napierśnika, nie czyniąc  nikomu krzywdy. Jednak i ta salwa nie przepłoszyła nieprzyjaciela, który parł do przodu. Drugi szereg muszkieterów zrobił to, co pierwszy – wycofał się na koniec ugrupowania w celu nabicia broni, robiąc przy tym miejsce trzeciemu szeregowi strzelców.

Jazda była już tuż-tuż. Jeśli salwa trzeciego szeregu nie powstrzyma atakujących, muszkieterzy całą swą nadzieję na ocalenie będą pokładać w bloku pikinierów. Z kilkunastu metrów padła trzecia salwa. Muszkieterzy, nie czekając na jej efekt, popędzili co tchu za zasłonę pikinierów. Jeśli zdążą się za nimi schować, zadanie powstrzymania atakującej jazdy spadnie na barki spiśników.

Trzecia salwa, wydana niemal prosto w pyski końskie i ludzkie twarze, przynosi pewien efekt. Koń w pierwszym szeregu padł, zawalając drogę tym, którzy jechali za nim. Gdy „walec” nacierającej jednostki przejechał, spod padniętego konia wygramolił się husarz i co sił w nogach popędził w stronę własnej armii. Kilkoma innymi końmi wstrząsnął impet uderzających w nie kul, biegły jednak dalej.

Któryś husarz został ranny w rękę i puścił trzymaną w niej kopię. Ta uderzyła o ziemię, złamała się i zaplątała między kopyta koni drugiego i dalszych szeregów. Inny husarz został zraniony w nogę, lecz w wyniku szoku pourazowego nie poczuł jeszcze bólu. Jeden z nich spadł z konia ugodzony kulą w pierś. Napierśnik okazał się za słaby i nie wytrzymał ciosu. W szeregi jazdy wkradło się małe zamieszanie.

Co prawda i tym razem wiele muszkietów nie wypaliło, a większość pozostałych posłało kule w powietrze, ale demonstracyjny efekt salwy broni palnej wydanej z tak małej odległości oraz pewne straty wstrząsnęły szarżującymi. To jednak nie koniec kłopotów. Stanęli przed nimi pikinierzy ze swoimi długimi spisami. Czy to wystarczy, aby zatrzymać szarżę? A jak to wszystko wyglądało od strony husarii? Tym razem, zamiast hipotetycznego scenariusza przytoczę opis jednego z husarzy litewskich. Działo się to podczas walk o Mohylew 16 lutego 1655 r.:

[Z] samego miasta [Mohylewa] wysypał się spiśnik i muszkietyr przed bramę na Dniepr. Rozkazał jwp. Hetman nasz polny [Wincenty Korwin Gosiewski] nam usarzom do nich skoczyć, jakoż skoczyliśmy jak w ogień resolute [odważnie]. Dano ogień [do nas] dobrze po kilkakroć i jako w ścianę do nas palono, ażeśmy za łaską Bożą żadnego szwanku nie odnieśli. Moskwa poczęła zaraz nazad ustępować do miasta, zaczym my kopie postradawszy [husarze złamali kopie na przeciwniku], pałaszami za uchodzącą Moskwą i Kozakami uganiali […].

Szarżujący husarze niewiele sobie robili z strzelających do nich muszkieterów.

fot.Stanisław Heykowski/domena publiczna Szarżujący husarze niewiele sobie robili z strzelających do nich muszkieterów.

I co z tego wynika?

Analiza starć husarii z nieprzyjacielem próbującym powstrzymać jej szarże ogniem długiej broni palnej prowadzi do dwóch kluczowych wniosków. Po pierwsze, bez względu na to, czy rota husarii szarżowała na muszkieterów rosyjskich,  szwedzkich, niemieckich czy innych, jej straty podczas pojedynczej szarży były znikome. Zazwyczaj ograniczały się do jednego zabitego i od jednego do trzech rannych ludzi oraz mniej więcej półtora raza większej liczby zabitych i rannych koni.

A po drugie, szarża husarzy mogła się załamać tylko w wypadku ich słabego morale lub też gdy ich konie odmówiły posłuszeństwa. Oba przypadki były zjawiskiem dość rzadkim zarówno w XVI, jak i w XVII w.

Źródło:

Powyższy tekst ukazał się pierwotnie w ramach książki Radosława Sikory „Husaria. Duma polskiego oręża” (Znak Horyzont 2018).

Tytuł, lead, ilustracje wraz z podpisami, wytłuszczenia oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce redakcyjnej, w celu wprowadzenia częstszego podziału akapitów.

Komentarze

brak komentarzy

Dodaj komentarz

Jeśli chcesz zgłosić literówkę lub błąd ortograficzny kliknij TUTAJ.