„Do końca chciała być ze swoimi rannymi pacjentami”. Powstaniec wspomina doktor „Ranę”
Dla załogi walczącej w gmachu Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych była „ukochaną panią doktor”. Jej poświęcenie dla rannych nie miało granic – ale i tych zdrowych na ciele potrafiła podnieść na duchu. Działalność doktor „Rany” podczas powstania i jej bohaterską śmierć wspomina Juliusz Kulesza „Julek”.
[Opowiada Juliusz Kulesza, pseudonim „Julek”:]Dwudziestego czwartego sierpnia niemiecka piechota szczególnie zawzięcie nas atakowała – co chwila ogień, co chwila musieliśmy być na posterunku. Po kilku godzinach dołączyli do tego działo szturmowe. To był ten sam dzień, gdy rzuciłem się po broń zmarłego niemieckiego żołnierza. Rozochociłem się tą sytuacją, pomyślałem sobie, jaki to ze mnie jest bohater i że naokoło leży przecież wielu zabitych i każdy miał broń, którą mógłbym zdobyć.
Wiedziałem, że w piwnicy są różnego rodzaju rury, kije, kable, i uznałem, że nie będę się bardzo narażał, jak stworzę coś w rodzaju bosaka. Nie sprawdziłem jednak, czy byłoby to skuteczne, bo gdy mocowałem się z jakąś rurką, usłyszałem wybuch, a zaraz potem jęki. Działo trafiło w nasz budynek i to tak paskudnie, że od razu w pomieszczenie, w którym byli nasi żołnierze. Przypominam, że wszyscy byliśmy w suterenach i brodziliśmy w wodzie.
„Pani doktor, my go upuściliśmy do wody!!!”
Po uderzeniu od razu rzuciłem się na pomoc kolegom. Pierwszego spotkałem dowódcę – kaprala „Roma”, człowieka, który był dla nas jak Napoleon dla swojej armii. Myśleliśmy, że jemu nic nie może się stać! Patrzę, a on się zatacza i jedną ręką maca ścianę, a po drugiej, którą zasłania twarz, cieknie mu krew.
Ten mój dzielny, odważny, niezniszczalny dowódca nagle ledwo żyje. Został trafiony w oczodół. Byłem przerażony. Skoczyłem do niego, by mu pomóc, a on, choć był ranny, w szoku i nic niewidzący, krzyknął: „Mną się nie przejmuj! Ratuj Bacika!”. Był ranny, mógł przecież myśleć tylko o sobie, ale pamiętał o swoich podwładnych!
Zorientowałem się, że dalej musi być jeszcze gorzej. I było. Patrzę, a dwaj koledzy wyciągają z wody „Bacika”, czyli Kazimierza Berezieckiego. Dostał odłamkami tego samego pocisku co „Rom”. Miał poranione całe uda, ale co najgorsze, dostał też w okolicę serca. Trzymali go Boguś Kaufmann ps. „Bogiel” i Leszek Grodecki ps. „Lis”.
„Bacik” był wielkim chłopem, sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, umięśniony i wyjątkowo ciężki. Do tego jego ciało było mokre i śliskie. Pomogłem chłopakom, ale i tak nie daliśmy rady – chlupnął nam znowu do wody. Byliśmy już wtedy potwornie zmęczeni, niewyspani, wiecznie niedożywieni. Zapał mieliśmy ogromny, ale sił nam brakowało.
Jak go ponownie wyciągnęliśmy, na miejscu była już sanitariuszka z noszami. Położyliśmy go i we dwóch pobiegliśmy do naszej cudownej lekarki Hanny Petrynowskiej ps. „Rana” . „Pani doktor, my go upuściliśmy do wody!!!” – krzyczeliśmy przerażeni. Myśleliśmy, że go utopiliśmy, ale ona nam to kategorycznie wybiła z głowy. Uznała, że cios odłamków w okolice serca był śmiertelny i nie było najmniejszej szansy, by „Bacik” przeżył.
Jednak muszę przyznać, że przez całe życie prześladowała mnie ta myśl. Czy ona przypadkiem nas nie oszukała? Przecież była dojrzałą, dorosłą kobietą, a widziała przed sobą dwóch przerażonych smarkaczy. Może chciała nas uspokoić? Oszczędzić nas na resztę życia, byśmy nie żyli z wyrzutami sumienia? Do dziś tli się we mnie ta odrobina niepewności, że może to nie była prawda (…).
Tu są ranni, lazaret!
Czasem się zastanawiam, czy mógłbym wybaczyć Niemcom, którzy w sierpniu 1944 roku atakowali nasz oddział i nasz odcinek miasta. Czy byłbym gotów z nimi porozmawiać, podać im rękę? Muszę przyznać, że mam tutaj poważną barierę, związaną z tragicznymi wydarzeniami z końca sierpnia, których ofiarą była nasza ukochana pani doktor Hanna Petrynowska.
Gdy wycofywaliśmy się już z PWPW, a okupanci niemal całkowicie opanowali gmach Wytwórni, ona wciąż była w środku. Namawiano ją do wyjścia z wojskiem, kiedy walki wewnątrz budynku toczyły się już ponad dwie doby, ale odmówiła. Do końca chciała być ze swoimi rannymi pacjentami, których nie było jak ewakuować, a było to kilkadziesiąt osób. Wcześniej jednak wypuściła swoje sanitariuszki. Powiedziała, że jeśli któraś chce zostać, to bardzo dobrze, ale zwalnia je wszystkie z przysięgi i mogą się wycofać razem z wojskiem. Z kilkunastu zostały cztery i dzięki temu znane są ostatnie chwile doktor „Rany”.
Szpital polowy, gdy walki trwały już w gmachu Wytwórni, został przeniesiony na najniższą kondygnację, do tak zwanego schronu prezydenckiego. Miejsce pierwotnie było przeznaczone dla prezydenta Mościckiego, jednak ten z niego nie skorzystał. Niestety stamtąd ewakuacja ciężko rannych była niemożliwa. By wyjść z podziemnej hali, żołnierze wdrapywali się po drabinie do włazu pod samym sufitem. Wzięcie kogoś na noszach nie wchodziło w grę. Nie myśleliśmy też, że spotka ich tak tragiczny los. Myśleliśmy tak: przecież wojsko walczy z wojskiem, są zasady, rannych się nie morduje!
A oni tych rannych wymordowali. Najpierw posypały się im granaty na głowę. Niemcy mieli w zwyczaju wrzucać je do różnych pomieszczeń profilaktycznie. Doktor Petrynowska dobrze znała niemiecki, stanęła więc pod włazem i zaczęła krzyczeć, żeby nie strzelać, że tu są ranni, lazaret!
Musieli to słyszeć, ale granaty leciały dalej! Jeden tak się rozerwał, że dostała w brzuch. Sanitariuszka, która była blisko, relacjonowała, że doktor Petrynowska miała otwartą jamę brzuszną, osunęła się na krzesło i wykrwawiła. I właśnie to wydarzenie sprawia, że nigdy bym nie podał ręki żadnemu z nich.
Źródło:
Powyższy tekst ukazał się pierwotnie w ramach książki Magdy Łucyan Powstańcy. Ostatni świadkowie walczącej Warszawy, wydanej nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.
Tytuł, lead, ilustracje wraz z podpisami, wytłuszczenia, wyjaśnienia w nawiasach kwadratowych oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia częstszego podziału akapitów. Dla zachowania integralności tekstu usunięto przypisy, które znajdują się w wersji książkowej.
Relacje ostatnich świadków walczącej Warszawy:
Magdalena Łucyan
Powstańcy
Sklep | Format | Zwykła cena | Cena dla naszych czytelników |
paskarz.pl | 46.90 zł | 31.89 zł idź do sklepu » |
Lzy same lecą z oczu