Twoja Historia

Portal dla tych, którzy wierzą, że przeszłość ma znaczenie. I że historia to sztuka dyskusji, a nie propagandy.

Jak wyglądały ostatnie godziny przed wybuchem Powstania Warszawskiego?

Powstańcy tygodniami szykowali się do tego, by na ulicach Warszawy znów zawiesić polskie flagi. Szczególnie gorączkowe były ostatnie chwile przed godziną "W".

fot.Stefan Bałuk /domena publiczna Powstańcy tygodniami szykowali się do tego, by na ulicach Warszawy znów zawiesić polskie flagi. Szczególnie gorączkowe były ostatnie chwile przed godziną „W”.

Do tej walki szykowali się przez ostatnie tygodnie, miesiące, a nawet lata. Mało kto zapewne myślał o tym, jak ta chwila będzie wyglądała. Oczywiście wyobrażali sobie zwycięstwo, wolną stolicę, flagi na ulicach. Ale jak warszawiacy zachowywali się w ostatnich momentach przed godziną „W”?

Tego dnia do wykonywania swoich zadań ruszyły tysiące ludzi. Niczym lawinę poderwały ich rozkazy roznoszone przez łączniczki. Pierwsze wybiegły na ulice już 31 lipca wieczorem, tuż po tym, jak generał Tadeusz Bór-Komorowski, dowódca AK, zdecydował o rozpoczęciu walk. Czasu miały niedużo. Od tego dnia bowiem godzina policyjna została przesunięta z 21 na 20. Tymczasem Bór-Komorowski decyzję podjął około godziny 17.

Łączniczki jak zawsze w biegu

(…) Noc minęła na przygotowywaniu meldunków dla oddziałów. Siostra „Waligóry”, Maria Tarnowska „Kalina”, wybiegła na ulicę od razu po godzinie policyjnej. (…) O godzinie 8:00 doręczyła ostatni rozkaz.

Kiedy „Kalina” szczęśliwa z wykonania zadania wracała do domu, większość łączniczek jeszcze nie otrzymała maleńkich karteczek z wypisaną na nich informacją o wyznaczeniu godziny „W” na 17:00. Od tego, jak szybko potrafiły dostarczyć je komu trzeba, zależało powodzenie akcji.

Każda godzina, pół godziny, kwadrans opóźnienia mogły skutkować niepełną mobilizacją, problemami z wydostaniem broni ze skrytek, a we wcale nie tak dalekiej perspektywie – niepowodzeniem pierwszych uderzeń, tak ważnych, bo przecież zaskoczenie miało stanowić główną broń powstańców. Pierwsze godziny były decydujące.

Wielu powstańców na długo przed wybuchem zrywu potrafiło obchodzić się z bronią. Najmłodszych trzeba jednak było nauczyć strzelania.

fot.domena publiczna Wielu powstańców na długo przed wybuchem zrywu potrafiło obchodzić się z bronią. Najmłodszych trzeba jednak było nauczyć strzelania.

Zdając sobie z tego sprawę, setki łączniczek i łączników robiło, co w ich mocy, aby wypełnić swoje zadanie prędzej niż później. Każdy dostarczony rozkaz włączał w tę niedającą się już powstrzymać machinę kolejne osoby. Dziesiątki, setki, tysiące – nawet ci, którzy mieli wątpliwości, wiedzieli, co muszą zrobić, i robili to. Jak pisała Danuta Pleban:

Całe miasto roi się od chłopców i dziewcząt dziwnie dzisiaj, w tak ciepły dzień, ubranych w grube skarpety, ciężkie buty, z plecakami na plecach. Każdy w gorączkowym pośpiechu dąży przed siebie, darząc w przelocie uśmiechem mijaną, podobną do siebie postać (…).

Zakończyć sprawy i się… najeść

Ludzie nie chcieli stracić choćby minuty na zwlekaniu. Bronisław Wojciechowski o wyznaczeniu godziny „W” dowiedział się około 10 rano. Od razu ruszył organizować ludzi i broń. Żeby uniknąć opóźnień, skorzystał z pomocy gospodyni lokalu, w którym znajdowały się granaty jego plutonu.

Kto tylko mógł, doprowadzał do końca swoje różne sprawy. Monika Żeromska razem z matką jak co dzień otworzyły rano księgarnię na ulicy Mazowieckiej, choć wiedziały, że nie po to, aby cokolwiek sprzedawać. „Wszyscy pracownicy ubrani jak na turystyczną wycieczkę, półki założone zawiniątkami i pakunkami, każdy ma coś ze sobą”.

Kiedy o godzinie 13 do Moniki Żeromskiej przyszedł łącznik z wiadomością, że to już dzisiaj, o 17, razem z matką pożegnały się z pracownikami, „mama (…) każdego całuje w czoło”, zamknęły księgarnię i wróciły do domu, aby Monika mogła przebrać się w wygodniejsze ubranie i spakować. Zbiórkę swojego oddziału miała wyznaczoną w rejonie Dworca Gdańskiego.

(…) Stanisław Komornicki „Nałęcz”, urodzony 26 lipca 1924 roku w Warszawie, syn Franciszka i Jadwigi, szykował się już od rana – decyzję dowództwa poznał poprzedniego wieczoru. Kiedy za ścianą w kuchni matka przyrządzała śniadanie, on ubrał się po cichu. „Z kryjówki za książkami wyciągnąłem płócienną torbę po masce przeciwgazowej, chciałem do niej spakować wszystko, co wydawało mi się najniezbędniejsze”.

(…) Po skończonych przygotowaniach schował plecak – przed matką. Nie był pewien, czy chce jej powiedzieć, że idzie do Powstania. Bał się, że będzie chciała go zatrzymać. „Nie powiedzieć – też jakoś głupio. Matka nie ma nikogo poza mną…” W efekcie rozstali się dopiero po kilku godzinach, gdy matka odprowadziła go do miejsca, gdzie spotkał się z kolegą z oddziału, który również przyszedł w towarzystwie matki.

Inni w tych ostatnich godzinach siadali razem do stołów. Jadwiga Majewska „Jagoda”, sanitariuszka batalionu „Bończa” mającego walczyć w rejonie Starego Miasta, wspominała, jak to „ciotka urządziła nam przed wyjściem przyjęcie, wystawiając wszystkie zapasy” (…).

Wielu powstańców przed godziną "W" zjadło ostatni wspólny posiłek z rodziną. Później stół dzielili z kolegami z oddziału.

fot.Narodowe Archiwum Cyfrowe/domena publiczna Wielu powstańców przed godziną „W” zjadło ostatni wspólny posiłek z rodziną. Później stół dzielili z kolegami z oddziału.

Czas pożegnań

Niektórzy wydawali się kompletnie nieobecni w domu, skupieni tylko na tym, co ich czekało. Elżbieta Ostrowska przyznawała, że nie bardzo docierało do niej to, co mówiła jej matka. „Że zamiast drewniaków lepiej włożyć półbuty?… Że śniadanie mi chowa do torebki?… Oj, mamo, mamo. Jedzenie?… Na Powstanie?”.

Pożegnania z najbliższymi, rodziną i przyjaciółmi, były dla wielu tamtego dnia trudniejsze od samej decyzji o wzięciu udziału w walce. (…) Kiedy czyta się relacje z tamtych godzin, można odnieść wrażenie, że kiedy mieli to zrobić, orientowali się, że wcześniej o tym nie myśleli.

Nie wiedzieli, jak się za to zabrać, nawet jeśli niektórzy wcześniej, idąc na akcję, jeszcze w czasie okupacji, w duchu żegnali się z rodziną. To zresztą też było tylko w duchu, bo zdradzić się przed nimi, że są w podziemiu, nie mogli. Dla swojego i ich bezpieczeństwa.

(…) Niekiedy jednak starali się zabezpieczyć najbliższych na te kilka dni Powstania – potem przecież i tak mieli do nich wrócić. Stanisław Jankowski wcześnie rano uruchomił łączność swojego plutonu. Zawiadomił wszystkich, których powinien, że o godzinie 15 mają stawić się na ulicy Chłodnej. (…) Pewien, że zrobił, co do niego należało, ruszył na rowerze na Sadybę, gdzie mieszkały jego matka i córka Magda. Zawiózł im trochę mąki, masła, smalcu. Chciał też się pożegnać.

Zbiórka oddziału powstańczego na Woli – tuż przed godziną "W".

fot.domena publiczna Zbiórka oddziału powstańczego na Woli – tuż przed godziną „W”.

Kiedy w 1939 roku ruszał na wojnę, Magdalena była maleńkim dzieckiem. Nie widzieli się przez kolejne trzy lata. Gdy wrócił do Warszawy już jako cichociemny, nie pamiętała go. Wyjaśnianie jej, że jest jej tatą, ale ona nie może tak do niego mówić, bo tata się ukrywa, nie miało sensu. „Była jeszcze zbyt mała na to, by wiedząc, umieć to zataić, ale już zbyt spostrzegawcza i wygadana, by nie zauważyć w domu nieznanej osoby i nie opowiadać o tym”. Dla bezpieczeństwa ustalili w rodzinie, że będzie dla niej po prostu „nowym panem”.

Koniec konspiracji

(…) Większe i mniejsze oddziały przenosiły swoje arsenały z magazynów, niekiedy porozrzucanych po całym mieście, na punkty wyjściowe. (…) Ludziom „spod płaszczy i kurtek wyglądają lufy karabinów, a zawieszone przez ramię tobołki i zawiniątka w papierze mają znajomy kształt pistoletów maszynowych”. W walizkach i futerałach na skrzypce przynoszono amunicję i granaty. Kolejne grupki po kilka osób przychodziły na miejsca koncentracji (…).

W mieście, które jeszcze tylko przez chwilę miało żyć pod niemiecką okupacją, mieszkania, magazyny czy cmentarze, gdzie gromadzili się powstańcy, stawały się małymi enklawami wolności. Kiedy Stanisław Jankowski dotarł ze swoimi ludźmi do wyznaczonego punktu, przez dłuższą chwilę nie mógł wyjść z szoku.

Tam za rogiem Niemcy, uzbrojeni i groźni, a tutaj – Polska. Tłum ludzi, wszyscy jeszcze po cywilnemu, ale już z opaskami. Niektórzy mieli czapki wojskowe, kilku wojskowe buty. Naszywano sobie dystynkcje. Prawdziwym powodem do dumy był orzełek, najlepiej wrześniowy, przypięty do furażerki czy beretu (…).

Artykuł stanowi fragment książki Sebastiana Pawliny „Wojna w kanałach”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.

Artykuł stanowi fragment książki Sebastiana Pawliny „Wojna w kanałach”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.

Ludzi przybywało. I choć chyba żaden oddział nie osiągnął swojego stanu etatowego, wielu powstańców zostało odciętych w innych dzielnicach, gdzie znajdowali nowe przydziały, to problemem stało się coś innego – broń. O ile „Czata”, „Zośka” czy „Parasol” nie miały z tym poważniejszych kłopotów, o tyle warszawską normą był skrajny niedobór każdego rodzaju broni i amunicji.

Pistolet albo karabin miało, w zależności od wyliczeń, 10–15% powstańców. (…) Większość, nawet jeśli miała jakieś wątpliwości, nie myślała jednak o tym, że mogą za chwilę stracić życie. Wyskakiwali z bram. Jeden za drugim. Z bronią i bez. Pędzili przed siebie.

Źródło:

Powyższy tekst stanowi fragment książki Sebastiana Pawliny, Wojna w kanałachwydanej nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.

Tytuł, lead, ilustracje wraz z podpisami, wytłuszczenia oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia częstszego podziału akapitów.

Tak wyglądała podziemna walka Warszawy:

Komentarze

brak komentarzy

Dodaj komentarz

Jeśli chcesz zgłosić literówkę lub błąd ortograficzny kliknij TUTAJ.