Dlaczego w XVII wieku wprowadzono w Polsce prawo antyczekanowe?
Próba zamachu na Zygmunta III Wazę 15 listopada 1620 roku wstrząsnęła polskim społeczeństwem. Nagle palącą kwestią stało się zapewnienie królowi bezpieczeństwa – a przy okazji powstrzymanie zalewającej kraj fali zbrodni. Jak zamierzano tego dokonać?
Sejm uchwalił wkrótce ustawę zakazującą używania różnego typu popularnych toporków, takich jak nadziaki, obuchy i właściwe czekany. Prawa wymierzone w tę broń były wprowadzane już dwukrotnie, z marnym skutkiem. Świętokradczy atak na króla skłonił jednak posłów do podjęcia kolejnej próby.
„Bacząc, że co dalej większa swywola w ludziach rośnie, ani na miejsca poświęcone, ani na żadną zwierzchność nie oglądają się, przeto, aby się złym zamysłom zabieżało, postanawiamy […], aby żaden nie ważył się odtąd zażywać albo nosić czekanów in loco publico [w miejscu publicznym – przyp. red.], pod winą dwóch set grzywien” – ogłoszono w ustawie. Posłowie podkreślili jednocześnie, że „na wojnie przeciw nieprzyjacielowi koronnemu zażywanie czekanów i inszych broni zachowujemy”.
Niepotrzebne służby specjalne
To nowe „prawo antyczekanowe” stało się obiektem zrozumiałych kpin opinii szlacheckiej. Wiadomo było z góry, że ze względu na słabość państwowego aparatu represji pozostanie martwe. Odpowiedzialni za utrzymanie bezpieczeństwa starostowie byli często bezsilni wobec wielokrotnych morderców i notorycznych zbójów, trudno więc, by zawracali sobie głowę amatorami popularnych toporków.
Autor fraszek Hiacynt Przetocki szydził, że Sejm może równie dobrze zakazać… spiczastych nosów: „Bo jak oko wykolesz plebanowi swemu, Zakażą z nosem chodzić ludowi polskiemu”.
Jakąś poważną reformę królewskiej ochrony trudno było planować. Każdy pomysł zwiększenia wojsk nadwornych rodził podejrzenia o chęć wprowadzenia z ich pomocą monarszego absolutyzmu i wzięcia niesfornej szlachty za twarz. Nie było też mowy o jakichś „służbach specjalnych” z szeroko rozgałęzioną siatką tajnych agentów, którzy mogliby tropić ewentualnych spiskowców.
W Europie istniał już co prawda pierwowzór takich służb, stworzony w Anglii przez Francisa Walsinghama, sekretarza stanu królowej Elżbiety I. Sytuacja w Anglii różniła się jednak diametralnie od tej w Polsce. (…)
Choć w Polsce szlachta warcholiła i podnosiła bunty, tak ostrego konfliktu politycznego jak w Anglii nie było. Próby zabicia Elżbiety I nasza opozycyjna publicystyka szlachecka oceniała zdecydowanie negatywnie. Nawet zatwardziali rokoszanie podkreślali publicznie, że nie zamierzają obalać króla Zygmunta, a jedynie skłonić go do przestrzegania zasad ustroju i zwyczajów Rzeczpospolitej.
Błaha kwestia królewskiego bezpieczeństwa
Owszem, prywatnie mówiło się co innego. Niejeden szlachetka, szczególnie gdy sobie popił w szynku, nie krył się z żalem, iż Piekarski nie ubił Zygmunta. Niedługo po zamachu aresztowano nawet na krótko niejakiego Piotra Włonieckiego, który odgrażał się po pijaku: „Piekarski wprawdzie chybił, ja zaś nie chybię!”.
Od tego typu wyskoków opozycja się jednak odcinała. Tym łatwiej było przejść do porządku dziennego nad atakiem w kościele Świętego Jana, uznać go za incydent, wyjątek potwierdzający regułę. To zaś prowadziło do zamknięcia tematu „bezpieczeństwo króla”.
Zygmunta pochłonęły wkrótce ważne sprawy polityki międzynarodowej, przesłaniając wspomnienia o strasznym dniu 15 listopada 1620 roku. Ostatnia dekada panowania króla upłynęła pod znakiem ciężkich wojen ze Szwecją o Inflanty i ujście Wisły, wewnętrzne konflikty zeszły więc na dalszy plan.
Schorowany, zmęczony obowiązkami Waza umarł 30 kwietnia 1632 roku w Warszawie. Powodem zgonu był prawdopodobnie udar mózgu, przy czym aplikowane przez medyków „lekarstwa”, głównie silne środki przeczyszczające, mogły jeszcze przyspieszyć śmierć.
Po Zygmuncie została nam stolica w Warszawie i zamek, po jego niedoszłym zabójcy – trącące już myszką powiedzenie „plecie jak Piekarski na mękach”. Zapewne nigdy się już nie dowiemy, czy torturowany zamachowiec rzeczywiście plótł bez sensu, czy może w jego bełkocie tkwiły jakieś nitki, po których wytrawny detektyw mógłby dotrzeć do kłębka szerzej zakrojonego spisku.
Źródło:
Powyższy tekst stanowi fragment książki Marcina Szymaniaka, Polskie zamachy, wydanej nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.
Tytuł, lead, ilustracje wraz z podpisami, wytłuszczenia oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia częstszego podziału akapitów.
Więcej o zamachach, które zmieniły historię Polski:
Marcin Szymaniak
Polskie zamachy
Sklep | Format | Zwykła cena | Cena dla naszych czytelników |
paskarz.pl | 39.90 zł | 19.95 zł idź do sklepu » |
Żart z paryskiej kultury z lat 70-tych:
Do kiosku z gazetami codziennie rano przychodzi starszy pan, bierze Najważniejszy Dziennik, otwiera na pierwszej stronie i odklada. Po jakimś czasie kioskarz pyta go czego szuka. Nekrologu! Panie, nekrologi to są drukowane na ostatniej stronie! Ten, na który czekam będzie na pierwszej! Działo się nie w Polsce, przed wojną, i gazeta nie nazywała się Trybuna Ludu!.
p.s. – przy ewentualnym wykorzystaniu proszę zachować w/w formę, spotkałem się z różnymi interpretacjami.