„Nie tak wyobrażaliśmy sobie ten dzień”. Jak koniec wojny zapamiętali wileńscy akowcy?
Dla Stefanii, łączniczki i sanitariuszki AK, wkroczenie Armii Czerwonej do Wilna wcale nie oznaczało końca wojny. Niedługo po „wyzwoleniu” miasta została aresztowana przez nowych gospodarzy. Jej los podzieliły tysiące akowców. Co się z nimi stało?
[O swoich doświadczeniach z końca wojny opowiada łączniczka z Armii Krajowej, Stefania Szantyr-Powolna:]W lipcu 1944 roku, gdy pod Wilno zaczęła podchodzić Armia Czerwona (po raz trzeci w ciągu pięciu lat!), dowództwo polskiego podziemia postanowiło podjąć próbę samodzielnego odbicia miasta z rąk osłabionych Niemców. I pokazać w ten sposób, że Wilno należy się Polsce, że Polacy są tu prawowitymi gospodarzami.
Okupacja zamiast wyzwolenia
Walki rozpoczęły się 7 lipca, niestety miasta zdobyć się nie udało. Oddziały Armii Krajowej zajęły Wilno dopiero 13 lipca, ale wspólnie z Sowietami. W czasie bitwy służyłam jako sanitariuszka w szpitalu polowym w pobliskiej szkole podstawowej. Jak tylko Wilno zostało odbite z rąk Niemców, Sowieci zaprosili naszych oficerów na naradę i wszystkich podstępnie aresztowali.
Również żołnierze zostali okrążeni i rozbrojeni. Część wsadzono do obozów, część deportowano na Sybir, część zamordowano. Był to szok. Spodziewaliśmy się wyzwolenia, a rozpoczęła się kolejna okupacja. Dla Wilna nastał mroczny okres. Konspiracja była rozbita, znowu szalał czerwony terror.
Aby mieć na chleb, zatrudniłam się w sekretariacie dyrekcji kolejowej. Pewnego dnia naczelnik wezwał mnie do siebie i powiedział, że czekają na mnie jacyś dwaj panowie. Od razu zobaczyłam, że to podejrzane, ponure typy. Kazali mi iść ze sobą i nie zadawać żadnych pytań. Byli z tajnej policji.
Aresztowanie
Aresztowano mnie 7 grudnia 1944 roku. Miałam równo dwadzieścia lat i – jak mi się wydawało – całe życie przed sobą. Teraz jednak wszystko zostało brutalnie i raptownie przecięte. Rozpoczęła się moja wieloletnia gehenna. Oskarżono mnie o… próbę zbrojnego oderwania Wileńszczyzny od Związku Sowieckiego. Śledztwo było ciężkie. Przez pierwsze czterdzieści osiem godzin nie dostałam nic do picia ani do jedzenia. Nie pozwalano mi na sen. Byłam zdezorientowana, zmęczona, zrozpaczona. Co oni ze mną zrobią?
Sowiecki oficer przekonywał, żebym się do wszystkiego przyznała. Mówił, że moja koleżanka pękła i zdradziła im wszystko. Mój pseudonim, funkcje w konspiracji. Przeczytał mi jej rzekome zeznanie. Nie mogłam uwierzyć, że to prawda, że ktoś mógł mnie wsypać. Odmówiłam przyznania się do winy i wtedy się zaczęło. Śledczy celował głównie w twarz i ramiona. Złamał mi nos. Pastwił się nade mną, znęcał. Sprawiało mu to najwyraźniej przyjemność.
Skatowaną, zalaną krwią wrzucili mnie do celi. Siedziało tam już kilka dziewczyn, które się mną zaopiekowały. Podzieliły się chlebem, który jakoś dziwnie trzeszczał. Jak już zjadłam, powiedziały, że były w nim wszy. Nie miałam pewności, czy jest dzień, czy noc. Nie miałyśmy okna, świeże powietrze dochodziło tylko przez maleńki otwór pod sufitem. Po pewnym czasie przeniesiono mnie do innej celi, która wcześniej służyła za ubikację.
Na sześciu metrach kwadratowych zamknięto w niej dwadzieścia kobiet. Było tak duszno, że siedziałyśmy całkowicie rozebrane. A właściwie leżałyśmy na sobie pokotem. Karmiono nas cienką zupą, którą jadłyśmy z blaszanych, nigdy niemytych puszek po konserwach. Dwa razy dziennie byłyśmy wyprowadzane do ubikacji. A raczej do pomieszczenia z dziurą w podłodze, do której spływała woda. Tą wodą musiałyśmy się też myć. Dobrze chociaż, że z powodu ogromnego stresu wszystkim nam zatrzymał się okres.
Wyrok
W celi spędziłam cztery miesiące. Wielokrotnie byłam przesłuchiwana i bita. W końcu marca 1945 roku odbył się sąd. Wyrok zachowałam do dziś. Rozprawa odbyła się w tym samym gmachu, co więzienie, tyle że na górze. Było trzech śledczych i żadnego obrońcy. Nazwano mnie „wrogiem ludu”, działającym na szkodę Związku Sowieckiego. Miałam między innymi… pisać listy do Churchilla. Zostałam skazana z paragrafów 2‒11 słynnego artykułu 58 sowieckiego kodeksu karnego, czyli za zbrojną działalność kontrrewolucyjną. Groziła za to kara śmierci albo długoletnie więzienie.
Otrzymałam karę dziesięciu lat łagrów i pięciu lat pozbawienia praw obywatelskich oraz konfiskatę mienia. Koleżanki, które były sądzone razem ze mną – od pięciu do dziesięciu lat. Kiedy ogłoszono nam ten wyrok, nie potraktowałyśmy go poważnie. Uważałyśmy, że to jakaś kpina, ponury żart. Nie zdawałyśmy sobie sprawy z powagi sytuacji. Kiedy zapytano nas o ostatnie słowo, powiedziałam: „My nie zdradziłyśmy swojej ojczyzny. A jeżeli ojczyzna znalazłaby się w potrzebie, zrobiłybyśmy jeszcze raz to samo”.
Po rozprawie zawieziono nas do więzienia na Łukiszkach. Tuż obok stoi kościół św. św. Jakuba i Filipa. Kiedy prowadzono nas do celi, usłyszałyśmy dzwony bijące na rezurekcję. Po tym poznałyśmy, że są już święta Wielkiej Nocy.
Źle się czułam, bo siedząc przez kilka miesięcy w ciemnościach, odzwyczaiłam się od światła. Dostałam zapalenia spojówek. Bardzo łzawiły mi oczy. Mimo to zauważyłam, że po celi krążyła jakaś kobieta w chustce na głowie, wyglądająca na Cygankę. Wróżyła innym więźniarkom i każdej coś przepowiadała. Jednocześnie jednak wypytywała, za co trafiły do więzienia, co robiły na wolności.
Zorientowałam się, że ją znam. Jeszcze za czasów konspiracji złamałam nogę, wyskakując z pociągu, i leżałam w szpitalu. Naprzeciwko mnie leżała kobieta z postrzelonym płucem. To była zdrajczyni, na której nasze podziemie próbowało wykonać wyrok śmierci. Teraz zdałam sobie sprawę, że to właśnie ona. Krzyknęłam do dziewczyn, żeby nic jej nie mówiły, że to szpicel. Owa „Cyganka” czym prędzej pobiegła do drzwi i zaczęła w nie walić. Strażnik jej otworzył. Uciekła i więcej już się w naszej celi nie pojawiła. Zresztą wkrótce wyruszyłyśmy w drogę.
Na wschód
Zaczęli nas wyprowadzać z więzienia 1 maja 1945 roku. Ledwo utrzymywaliśmy się na osłabionych nogach, bo w przepełnionych celach siedzieliśmy w kucki, a ponadto dawali nam minimalne porcje jedzenia. Było nas około tysiąca. Na przedzie mężczyźni, potem my. Za nami sfora szczekających wściekłych psów.
Koło więzienia był sklep z bardzo dużą oszkloną witryną. Klienci tego sklepu obserwowali nas przez szybę. Nagle zobaczyłam wśród nich koleżankę, która na mój widok zrobiła wielkie oczy. Byłam pewna, że poinformuje rodziców o moim losie.
Upchali nas do wagonów bydlęcych i 3 maja, w święto narodowe, rozpoczęła się nasza podróż w nieznane. Na peronach i wokół torów zebrał się tłum wilnian. Machali nam, kobiety płakały. Wśród nich były nasze matki i nasi ojcowie. Rozstawaliśmy się z najbliższymi i z ukochanym miastem.
Kilka dni po wyjeździe z Wilna usłyszeliśmy na jakiejś stacji wiwaty i kanonadę. Zapytaliśmy jednego z naszych konwojentów, co się dzieje. Odpowiedział, że właśnie skończyła się wojna. Niemcy kapitulowali. Spojrzeliśmy po sobie. Siedzieliśmy w łachmanach, głodni i sponiewierani w bydlęcym wagonie. Nie tak wyobrażaliśmy sobie ten dzień. Na początku niektórzy z nas nawet się ucieszyli, uważali, że teraz zostaniemy odesłani do Wilna. Oczywiście nic takiego się nie stało. Nazajutrz pociąg ruszył w dalszą drogę. Na wschód.
Źródło:
Powyższy tekst ukazał się pierwotnie w książce Anny Herbich Dziewczyny z Syberii, która została wydana nakładem Znaku.
Tytuł, lead, ilustracje wraz z podpisami, wytłuszczenia, wyjaśnienia w nawiasach kwadratowych oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia częstszego podziału akapitów.
Poznaj historię kobiet zesłanych na Syberię:
Anna Herbich
Dziewczyny z Syberii
Sklep | Format | Zwykła cena | Cena dla naszych czytelników |
paskarz.pl | 44.90 zł | 30.53 zł idź do sklepu » |
tekst pod rozwagę wszystkim tym , którzy twierdzą że wojska radzieckie to wyzwoliciele
Drogi komentatorze, to prawda. Polecamy także książkę „Czerwona zaraza. Jak naprawdę wyglądało wyzwolenie Polski?”, którą znajdzie Pan w naszej księgarni: https://paskarz.pl/kartoteka,ksiazka,77838,Czerwona-zaraza-Jak-naprawde-wygladalo-wyzwolenie?. Pozdrawiamy serdecznie.