Najważniejszy zabytek na Litwie zbudowano… niespełna dziesięć lat temu. Na życzenie polityków i bez historycznej wiedzy
Zdecydowała determinacja premiera, budżet przekroczono niemal dwukrotnie, a czas budowy przedłużył się o całe lata. Efekt nie zachwyca, bo Pałac Wielkich Książąt Litewskich z historią i z przemyślaną architekturą ma niezwykle mało wspólnego.
Z całą pewnością tak zwany Zamek Dolny, stanowiący część wileńskiego zespołu rezydencjalnego wielkich książąt litewskich i królów polskich, musiał mieć niegdyś reprezentacyjny charakter – godny Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Najprawdopodobniej pierwotna budowla powstała w czasach Aleksandra Jagiellończyka, a więc u samego schyłku XV wieku. Są to jednak tylko przypuszczenia, jak dotąd nie znaleziono bowiem dowodów potwierdzających rzecz w stu procentach.
Jeśli tak było, budowlę musieli tworzyć jeszcze gotyccy budowniczy. Dopiero rozkochany w renesansie Zygmunt Stary postanowił zmienić formę rezydencji sprowadzając nad Wilię architektów działających wcześniej na Wawelu: Bartolomea Berrecciego, Benedykta Sandomierzanina i Bernardina Zanobiego de Giannotis. W latach 20. i 30. XVI wieku zbudowali oni „włoskie” skrzydło wschodnie wileńskiego zamku.
Dziesięć lat później dzieło budowy przejął Zygmunt August – angażując kolejnych wybitnych Włochów: Giovanniego Cini ze Sieny i Gianmarię Moscę znanego jako Padovano (tego samego, który po pożarze w 1555 roku przebudowywał krakowskie Sukiennice). Wedle ich projektów powstał tak zwany Nowy Zamek, czyli skrzydło północno-zachodnie z arkadami. To on stał się miejscem głośnego romansu króla z Barbarą Radziwiłłówną.
W 1610 roku, gdy przebywał tu Zygmunt III Waza, doszło do pożaru (władca ten, zapalony alchemik-eksperymentator, miał zresztą pecha do pożarów: w 1595 roku zaprószył ogień na Wawelu). Król zabrał się więc do kolejnej przebudowy – w duchu manieryzmu. Prace kontynuował jego syn Władysław IV, który ostatecznie nadał rezydencji oryginalną, wczesnobarokową formę, nie bez powodu nazywaną u nas „stylem Wazów”.
Pechowa rezydencja
W tym momencie zamek (i całe miasto) zaczął prześladować pech. Najpierw splądrowali go Rosjanie pod wodzą cara Aleksego, którzy pojawili się w Wilnie w sierpniu 1655 roku po bitwie, w której pokonali wojska hetmanów Janusza Radziwiłła i Wincentego Korwina Gosiewskiego. Wydarzenie to długo pozostawało straszliwą traumą w dziejach litewskiej stolicy: po raz pierwszy okupanci zajęli nie tylko miasto, ale także kompleks zamkowy, paląc, rabując i mordując (szacuje się, że w trzydniowej rzezi zabito 20 tysięcy mieszkańców).
Rezydencja, jak wiele innych wileńskich budynków, zaczęła popadać w ruinę. Kolejni władcy, mierzący się z permanentnymi kryzysami politycznymi i wojnami, nie mieli ani czasu, ani woli, ani pieniędzy, by inwestować w odbudowę. Reszty dopełnili rosyjscy zaborcy po trzecim rozbiorze Rzeczypospolitej: zawiadujący miastem gubernator Jan Fryzel w 1797 roku podjął decyzję o rozbiórce zamku i sprzedaży uzyskanych w ten sposób materiałów budowlanych.
W tamtym ponurym okresie było to zjawisko powszechne, by przypomnieć choćby tylko „polskie Carcassonne”, czyli zamek królewski w świętokrzyskim Szydłowie, pamiętający czasy Kazimierza Wielkiego i królowej Jadwigi: na początku XIX wieku służył już tylko jako stajnia i obora.
Trzymający się jeszcze jako tako fragment skrzydła wschodniego wileńskiego zamku zakupił kupiec żydowski Abraham Schlossberg, który urządził w nim mieszkanie. Po powstaniu listopadowym także ten budynek dostał się w ręce Rosjan, którzy po raz kolejny rozorali teren pod budowę fortyfikacji.
Pomnik na tysiąclecie
Wydawać by się mogło, że to koniec historii królewsko-książęcej rezydencji. Tymczasem w 2001 roku litewski parlament, Seimas, podjął decyzję o jej rekonstrukcji – z przeznaczeniem na siedzibę prezydenta państwa i muzea. Od początku był to projekt stricte polityczny. Stali za nim: dziś już nieżyjący Algirdas Mykolas Brazauskas, w latach 2001-2006 pełniący funkcję premiera Litwy, oraz młodszy od niego o dwa pokolenia Artūras Zuokas, ekscentryczny mer Wilna (był korespondentem wojennym, potem oskarżano go o korupcję, zasłynął też twierdzeniem, że samochody na ścieżkach rowerowych powinno się taranować transporterem opancerzonym). Odrębne zdanie w kwestii rekonstrukcji wyrażał prezydent Valdas Adamkus, niezwykle zasłużony dla dialogu między Litwą a Polską (za co odznaczony został zresztą orderem Orła Białego).
Pałac miał świadczyć o litewskiej odrębności, suwerenności, niezależności, miał być widomym symbolem nowego, niepodległego państwa litewskiego. To dlatego uroczyste otwarcie nowej instytucji zaplanowano na rocznicę tysiąclecia pierwszej pisemnej wzmianki o Litwie, którą znajdujemy w „Rocznikach kwedlinburskich” opisujących wyprawę misyjną Brunona z Kwerfurtu – czyli na rok 2009. W tym samym roku proklamowano nową instytucję: Muzeum Narodowe – Pałac Wielkich Książąt Litewskich, które znaleźć się miało w zrekonstruowanej budowli.
Pytania bez odpowiedzi
Kontrowersje dotyczące budowy (bo przecież nie odbudowy – o czym za chwilę) zogniskowały się wokół kilku kwestii. Ta, która najbardziej rozpalała litewską opinię publiczną, dotyczyła oczywiście finansów. Koszta pęczniały w postępie geometrycznym, jakby w ogóle nie liczono się z preliminarzami i budżetami. W momencie otwarcia – które w gruncie rzeczy celebrowano jeszcze na placu budowy – powszechnie wiadomo już było, że państwo zdążyło wydać 175 milionów litów, a więc w przeliczeniu ponad 200 milionów złotych. Tymczasem pierwotnie zamierzano przeznaczyć na cel jedynie 100 milionów. Końca robót wciąż zresztą nie było widać i tak zupełnie nie zostały one zamknięte aż do dzisiaj, a więc – do roku 2017.
Druga wątpliwość wiązała się z wiernością rekonstrukcji wobec oryginału: tak naprawdę bardzo niewiele wiemy bowiem o tym, jak wyglądał wileński zamek Jagiellonów i Wazów. Na pewno miał kształt nieregularnego pięcioboku, na pewno najbardziej reprezentacyjne były skrzydła wschodnie i południowe z krużgankami.
Nie mamy natomiast najmniejszego pojęcia o tym, jak zaprojektowano oryginalne arkady, kiedy powstała zamkowa attyka, wreszcie (co być może najważniejsze), jakie funkcje zaplanowano dla konkretnych pomieszczeń. Tak więc rekonstrukcja okazuje się w gruncie rzeczy jedynie impresją, wyobrażeniem. Opartym na wynikach badań archeologicznych i – może przede wszystkim – na akwarelach Franciszka Smuglewicza (1745-1807), warszawianina, który po pobycie w Rzymie zamieszkał w Wilnie, współtworząc tamtejszą szkołę malarską i dokumentując wileńskie zabytki.
Ważne jest to, że Smuglewicz był znacznie mniej precyzyjny niż Canaletto, którego obrazy (wraz z bogatą dokumentacją innego rodzaju, na przykład fotograficzną) posłużyły do odbudowy Warszawy po 1945 roku.
Odwaga nowoczesności
A gdyby tak zamiast pseudo-pałacu stworzyć w tym miejscu muzeum neutralne (nie tylko politycznie, ale i formalnie) – jakiś rodzaj przejrzystego white cube – w nowoczesny sposób prezentujące fantastyczne wręcz wykopaliska, efekt pracy archeologów, którzy działali na tym terenie od roku 1987, odnajdując, klasyfikując i interpretując ponad 300 tysięcy obiektów?
To byłby hit w skali międzynarodowej. Kolekcja przepięknych kafli, którą tu zgromadzono, podobno największa w świecie, rzeczywiście jest imponująca. Niestety, fantastyczne przedmioty tracą na ekspresji wtłoczone w pseudo-historyczną scenerię.
Tu dochodzimy do kwestii najistotniejszej: Pałac razi sztucznością – nie tylko materialną, ale także narracyjną. Owszem, zaprezentowano tu takie wystawy jak „Wawel w Wilnie” czy „Unia Lubelska i jej epoka w twórczości Jana Matejki”. Owszem, wileńskie muzeum nawiązało współpracę z Wawelem i Muzeum Narodowym w Warszawie. W gruncie rzeczy stara się jednak „wydestylować” z dziedzictwa Rzeczpospolitej Obojga Narodów niemal wyłącznie litewskość.
Tymczasem to federacyjne państwo, w którym etnos nie odgrywał szczególnej roli, było pewnego rodzaju fenomenem na skalę europejską, z którego zarówno współczesna Polska jak i Litwa mogą być dumne – nawet jeśli ich drogi się rozeszły (Wilnu bliżej dziś do Sztokholmu niż do Warszawy).
Wracając do Pałacu Wielkich Książąt Litewskich: o nowoczesnej litewskiej państwowości więcej mówi mi modernistyczna architektura Kowna, nierzadko wysokiej klasy. I nie chodzi tu bynajmniej o jakieś absurdalne dziś tęsknoty za „polskim Wilnem”.
Krytyczne nuty w tym tekście mają swoje uzasadnienie, ale byłyby bardziej przekonujące, gdybyśmy nie mieli w Polsce nowozbudowanego zamku w Poznaniu, albo Zamku Królewskiego w Warszawie, nieporównanie bardziej pieczołowicie odtworzonego, ale z podobną intencją: przywrócenia symbolicznej rezydencji polskiej państwowości (dzisiaj już niepodległej). Pałac Wielkich Książąt Litewskich nie jest bowiem „najważniejszym zabytkiem” (w Wilnie są dużo ważniejsze), ale reprezentacyjną rezydencją władz niepodległej Litwy, gdzie w historycznym anturażu odbywają najważniejsze spotkania międzynarodowe (np. podczas niedawnej litewskiej prezydencji w UE, tak samo jak polskie wydarzenia prezydencji odbywały się w Zamku Królewskim z Arkadami Kubickiego, czy czasem na Wawelu). Odtworzono więc bryłę, i układ przestrzenny, ale wystrój wnętrz już tylko w niewielkim stopniu. Jest tam wystawa oryginalnych dzieł sztuki i sprzętów (a w podziemiu ciekawa prezentacja odkrywek archeologicznych), sporo gablot z eksponatami (wiele z nich, podobnie jak meble, zakupiono w całej Europie) i plansz z wątpliwymi niekiedy historycznymi interpretacjami (Wlk. Księstwo Litewskie pokazane jako litewskie państwo narodowe, a unia z Polską albo nie jest pokazana, albo w dość karykaturalny sposób). W sumie jednak samo przedsięwzięcie wynika jakoś logicznie z litewskiej „polityki historycznej”, a o jego „pseudo-historyczności” będziemy mogli wypowiadać się z przekąsem, dopiero gdy w warszawskiej „Cytadeli muzeów” okaże się, że potrafimy mądrzej obchodzić się z własną historią (w co raczej wątpię).
Coś obiło m się o uszy, że Kaczyńskich chce odbudowywać zamki polskie – idea ta sama
Kaczyński ma takie życiowe fiksum-dyrdum żeby go zapamiętali a że dorabianie jemu i jego bratu jakichś niesamowitych zasług za komuny pali na panewce to chce stworzyć przysłowiowego Misia ( „na którego nas stać i to nie jest nasze ostatnie słowo ” ) Barei !
Założę się że zanim odejdzie wpadnie jeszcze na pomysł zbudowania np. największego mostu, nowego miasta w centrum Polski Kaczygrodu, czy największej publicznej toalety na świecie ( pomysł największego polskiego filmu historycznego i lotniska już się realizuje – trudno nie zgadnąć czyjego imienia będzie to lotnisko ) zresztą to bez znaczenia czego, ma być największe i zbudowane przez ” wodza” !!!
To zupełnie inna koncepcja od tej dotyczącej w/w artykułu czy zamku w Warszawie. Kaczyński jest tylko chory psychicznie a zamek w Wilnie jest próbą odbudowania czy zbudowania pamięci narodowej czy wspólnotowej.
Zamek bardzo ładny, bardzo dobrze, że go odbudowali. Bardzo dobrze wpisuje się w historyczny krajobraz miejsca, a w jego architekturze nie ma tandety
„jakieś absurdalne dziś tęsknoty za „polskim Wilnem””- przed II WŚw. takie słowa nie przeszłyby przez myśl normalnemu człowiekowi. Żałosne jest, co bolszewizm i komunizm zrobiły w umysłach Polaków… Polskiemu historykowi nie wypada tak pisać. Hetman Jan Karol Chodkiewicz, Emilia Platerówna, Józef Piłsudski, św. Andrzej Bobola, św. Kazimierz, św. Faustyna Kowalska, X Piotr Skarga, Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Stanisław Cat- Mackiewicz i wielu, wielu innych mieszkańców polskiego Wilna byłoby zdruzgotanych czytając takie „wiekopomne mądrości”!
Zgadzam się z większością uwag autorki. I tak zamek wileński jest bardziej wiarygodny niż poznański Gargamel.Maja jeszcze inny cudni e odbudowany na wyspie, to malownicza makieta w Trokach.Obawiam się,ze jesteśmy zdolni do popełnienia dużo gorszych pomyłek pseudohistorycznych z inicatywy obecnych polityków.
Byłem w Wilnie bez zamku, bez czynnej katedry, teraz można się spierać o szczegóły, ale po pewnym czasie sami Litwini złagodzą politykę historyczną, a zamek w końcu świadczy o wspólnej historii!
Saski 2018?