Ernest Wilimowski. Wykluczony na zawsze
Rude włosy, odstające uszy i szelmowski uśmiech, zwłaszcza po strzelonych golach. Tak wielu zapamiętało Ernesta Wilimowskiego. O jego boiskowych popisach mówili wszyscy, a na mecze, w których grał przybywały tłumy. Swoją wielkość udowodnił na mistrzostwach świata, strzelając Brazylii cztery gole. Dla wielu był bohaterem. Jednak za sprawą jednej decyzji w mgnieniu oka stał się zdrajcą i wrogiem numer jeden. Jak wyglądała kariera legendarnego „Eziego” i dlaczego został wykluczony na zawsze ?
Czerwiec 1938 roku. Późnym popołudniem rozpoczął się mecz 1/8 finału mistrzostw świata w piłce nożnej. Debiutująca reprezentacja Polski, której już sam udział w turnieju był wielkim zaskoczeniem, mierzyła się z niesamowicie grającą Brazylią. Nikt wówczas nie przypuszczał, że ów mecz przejdzie do historii futbolu, przede wszystkim za sprawą jednego człowieka. Mowa oczywiście o Erneście Wilimowskim. Jego niepozorny wygląd, rude włosy oraz odstające uszy dla wielu były powodem do strojenia sobie z niego żartów. Ten z kolei odpłacał się kolejnymi golami, które wbijał swoim rywalom. „Ezi”, bo taką ksywę nadali mu koledzy z drużyny, dokonywał niesamowitych rzeczy na boisku. W lidze nie miał sobie równych, o czym mówili i pisali wszyscy. A gdy pojechał na wspominany już mundial dopiero miał pokazać swoją wielkość. Udowodnił to meczem z Brazylią, w którym strzelił rywalom cztery gole. Chociaż ostatecznie przegraliśmy to spotkanie po dogrywce, Wilimowskiego okrzyknięto bohaterem. Gdy wybuchła II wojna światowa i o zmaganiach sportowych nie było mowy, jedna rzecz nie przeszła bez echa – decyzja, którą podjął „Ezi”. Co takiego wydarzyło się, że zaczęto postrzegać go jako zdrajcę i wroga numer jeden ?
Czytaj też: Janusz Kusociński – człowiek i sportowiec niezłomny
Talent z sześcioma palcami
Wilimowski przyszedł na świat w Katowicach latem 1916 roku, jako Ernest Prandella. Urodził się w środku światowego konfliktu, w burzliwych czasach. I takie też było jego życie. Chłopiec nie poznał swojego ojca, który zginął na froncie wschodnim. Matka starała się wychowywać go w duchu niemieckim, chociaż w 1929 roku wyszła za polskiego urzędnika i powstańca śląskiego, Romana Wilimowskiego. To po nim mały Ernest otrzymał nazwisko. Sytuacja ta nie zmieniła jednak podejścia do kwestii narodowościowej. Co za tym idzie, gdy Katowice w 1922 roku zostały częścią Polski, swoje pierwsze piłkarskie kroki „Ezi” postawiał w 1. FC Katowice, drużynie mniejszości niemieckiej. Później, po namowach ojczyma, Ernest przenosi się do polskiej szkoły, a także zmienia barwy klubowe. Zaczyna grać dla polskiego klubu – Ruch Hajduki Wielkie. To właśnie z tą drużyną święcił największe sukcesy. Już w debiucie w 1934 roku „Ezi” zdobywa swoje pierwsze mistrzostwo Polski oraz tytuł króla strzelców. W maju zostaje powołany na mecze reprezentacji Polski z Danią i Szwecją, z którą strzelił swojego pierwszego gola dla Biało-Czerwonych. Uplasował się również na czwartym miejscu w plebiscycie „Przeglądu Sportowego” na sportowca roku, wyprzedzając m.in. Stanisława Maruszarza, a przegrywając podium z Januszem Kusocińskim.
Z roku na rok „Ezi” zyskiwał bardzo wielu zwolenników swojego talentu, tym bardziej, że poprowadził Ruch po kolejne mistrzostwa. Wiele osób przychodziło na mecze tylko dla niego, aby na własne oczy móc obejrzeć wschodzący talent polskiej piłki. Tak wspominał te czasy Kazimierz Górski:
„Widziałem m.in. Ruch Chorzów ze słynnymi Wilimowskim, Peterkiem, Wodarzem. Pamiętam, że mecze oglądało się z „trybuny drzewnej”. Jeździła konna policja i wdrapując się na rozłożysty kasztan, trzeba było uważać, bo policjant walił pałą po d….. Miejsca na drzewie były bardzo popularne. Na niektórych gałęziach były wyryte nazwiska. Pamiętam Wilimowskiego. Takiego zawodnika jak on w dzisiejszych czasach nie widzę. Jak w polu karnym dostał piłkę, był gol. Cudownie trzymał piłkę przy nodze. Miał kiwkę. Nagle obrońca szedł w lewo, a on w prawo z piłką. To warto było zobaczyć.”
Oczywiście byli i tacy, którzy nie specjalnie sympatyzowali z młodym piłkarzem. Głównie ze względu na jego wygląd, rude włosy, odstające uszy i nie znikający z twarzy uśmiech, zwłaszcza po strzelonych golach. Tego jednego mogli się przyczepić, bo na boisku sytuacja była klarowna. Na jaw wyszedł też fakt, że „Ezi” posiada sześć palców u prawej stopy, co oczywiście miało być „pomocne” w niesamowitej skuteczności i nietuzinkowym dryblingu piłkarza. Na łamach gazety „O Jeronie” z 19 listopada 1936 roku ukazał się artykuł, w którym Wilimowski dementował rzekome wyzwiska pod adresem piłkarzy Legii Warszawa, którzy mieli donosić:
„Przywitałem się z nim i powiedziałem patriotycznie „dzień dobry”, a on odpowiedział „skocz mi na pukiel”. Potem nas faulował i powtarzał takie słowa jak: szpiler, szajse czy torman.”
I chociaż sam cytat dobitnie pokazuje, że rywalizacja przenosiła się daleko poza boisko, to sądzić można, że Wilimowskiego interesowało tylko strzelanie bramek. Tak czy siak, jego legenda rosła. „Ezi” zdobył z Ruchem cztery mistrzostwa Polski oraz trzykrotnie zostawał królem strzelców.
Czytaj też: Wstydliwa polska specjalność. Dlaczego na potęgę produkujemy fałszywych bohaterów?
Afera alkoholowa
Pamiętny dla kibiców, i z pewnością dla samego Wilimowskiego, był tytuł z 1936 roku. Wówczas. po decydującym meczu z Wisłą Kraków, Ruch sięgnął po kolejne mistrzostwo. Feta i radość zawodników zajrzała do kieliszka. Tego wieczoru przelało się sporo alkoholu, chociaż na drugi dzień w meczu towarzyskim Ruch miał mierzyć się ze spadkowiczem, czyli Cracovią Kraków. Takie spotkania były częstą praktyką, ponieważ dla piłkarzy był to świetny, dodatkowy zarobek, a dla słabszych drużyn okazja zmierzenia się z topowym zespołem. Jak łatwo można się domyślić piłkarze Ruchu wyszli na to spotkanie bardzo „zmęczeni”, a bijący alkohol czuć było na kilometr. Mało tego, zawodnicy mistrza mieli problem z trafieniem w piłkę, co poskutkowało przegraną dziewięć do zera. Wybuchła afera, która dla piłkarzy Ruchu, a zwłaszcza dla Wilimowskiego była tragiczna w skutkach. Został on bowiem wykluczony z reprezentacji Polski i nie pojechał na igrzyska olimpijskie w 1936 roku.
W cieniu tej afery była też dominacja Ruchu w lidze i czwarty z rzędu tytuł mistrza, co nie podobało się wielu działaczom PZPN. Niedługo później „Ezi” znowu zagrał z orzełkiem na piersi i kontynuował swoje strzeleckie popisy w lidze. Po jednym z meczów, w którym zdobył aż sześć goli, wołał w kierunku dziennikarzy:
„Napiszcie, że tak gra alkoholik, niech to dotrze do Warszawy.”
Nadszedł wreszcie 1938 rok i debiut Polski na mistrzostwach świata. W sercach kibiców i historii tej dyscypliny zapisał się mecz z Brazylią. Właśnie wtedy usłyszał o nim świat: Wilimowski strzelił rywalom aż cztery gole. Chociaż ostatecznie przegraliśmy to spotkanie po dogrywce, to nikt nie miał złudzeń, że było wyjątkowe. Dobitnie mówi o tym nagłówek Przeglądu Sportowego dzień po meczu: „Drużyna polska stawia czoło wirtuozom piłki z Brazylii”. Po tym turnieju sytuacja Wilimowskiego zmieniła się diametralnie. Jego sława niosła się po całym kraju. Był gwiazdą ligi i reprezentacji, którego mecze oglądać chcieli wszyscy. Sam Wilimowski nie zatrzymywał się i w nowym sezonie dokonał nie możliwego – w ligowym meczu z Unionem Touring Łódź strzelił dziesięć goli, a jego Ruch wygrał to spotkanie 12:1. Do dziś rekord ten pozostaje nie pobity. Dodatkowo pięć dni przed atakiem hitlerowskich Niemiec na Polskę Ernest strzelił trzy bramki Węgrom, czyli ówczesnym wicemistrzom świata, a Polska wygrała to spotkanie 4:2. Jego popisy zatrzymał wybuch wojny.
Czytaj też: Bronek Czech. Chluba Zakopanego
Trudna decyzja
Gdy stało się jasne, że okupacja Polski jest przesądzona Wilimowski zdecydował się na podpisanie volkslisty. Według różnych relacji zachęcał go do tego ówczesny trener reprezentacji Polski, Józef Kałuża. Inna teoria mówi, że przymusił go do tego były prezes 1.FC Katowice, należący do NSDAP Georg Joschke. „Ezi” przyjął niemieckie obywatelstwo i wyjechał do Rzeszy. Zamieszkał w Chemnitz, gdzie rozpoczął pracę jako policjant. Dzięki temu uniknął powołania do Wermachtu. Tam również zapisał się do policyjnego klubu. Nadal chciał kontynuować karierę piłkarską. Przeniósł się do klubu TSV Monachium. Szybko został zauważony i powołany do reprezentacji III Rzeszy. Grając w niej do 1942 roku w 13 rozegranych meczach strzelił 8 goli. Zdobył również puchar Niemiec – w finale TSV pokonało Schalke Gelserkirchen 2-0. Wilimowski w meczu finałowym wpisał się na listę strzelców, a także został królem strzelców całego turnieju.
Po wojnie nie zamierzał jednak wracać do Polski. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak odebrano jego grę ze swastyką na piersi. Okrzyknięto go zdrajcą i wrogiem, co jeszcze potęgowała komunistyczna propaganda. Nikt nie chciał pamiętać jego wcześniejszych wyczynów, chociaż wiele osób wiedziało z jakich powodów „Ezi” zdecydował się na taki krok, to w nowej rzeczywistości nie mówiono tego na głos.
W 1946 roku wznowiono rozgrywki i mistrzem Polski została Polonia Warszawa. Wielu ludzi starało się na nowo poukładać swoje życie. Nikt już nie wracał do dawnych czasów, a tym bardziej nie stawał w obronie wroga numer jeden, jakim dla polskiego sportu był wówczas Wilimowski. Ten z kolei kontynuował swoja karierę, grając bez większych sukcesów w nieistniejących już klubach m.in. w Augsburgu czy Keiserslautern. Osiadł na stałe w Karlsruhe, gdzie ponownie się ożenił i doczekał potomstwa. Miał żal, że nie został powołany na mistrzostwa świata w 1954 roku, gdzie reprezentacja Niemiec zajęła pierwsze miejsce. Warto odnotować, że miał wówczas 38 lat. Będąc po czterdziestce zakończył karierę i rozpoczął pracę jako urzędnik i trener lokalnych drużyn. Według relacji rodziny Wilimowski przez cały czas interesował się polską piłką. Chciał nawet odwiedzić Reprezentację Polski na mistrzostwach świata 1974 roku, które odbywały się w Niemczech, ale spotkał się z odmową. Zamienił tylko kilka słów z trenerem Kazimierzem Górskim, który w książce „Pół wieku z piłką” tak relacjonował to spotkanie:
„Gdy odbierałem któregoś dnia klucze do pokoju, recepcjonista zwrócił mi uwagę, że obok w barze czeka na mnie jakiś człowiek. Zdziwiony, bo z nikim się nie umawiałem, zajrzałem do niewielkiego wnętrza pogrążonego w półmroku i wówczas wyszedł mi naprzeciwko starszy wiekiem mężczyzna. Nie poznałem go w pierwszej chwili, dopiero kiedy się przedstawił nie miałem wątpliwości. „Wilimowski jestem, nie wiem tylko, czy pan ze mną pomówi, nie odpędzi. (…) Tak źle o mnie mówili i pisali u was, to nie tak było, ja nic złego nie zrobiłem”. (…) „Panie Wilimowski, jeśli pan nic złego nie zrobił, jak pan mówi, dlaczego pan nie wrócił do kraju, może nie od razu, na fali emocji, ale potem, i nie spróbował się wytłumaczyć, oczyścić z zarzutów?”. „Bałem się” – w tym momencie zjawił się recepcjonista, prosząc mnie do telefonu. Kiedy skończyłem rozmowę, wręczył mi złożoną w czworo kartkę papieru, na której skreślono kilka słów po niemiecku: „Chciałem pana poznać, o panu teraz głośno, niech się powiedzie polskiej drużynie, proszę mnie źle nie wspominać. E. W.”
W 1995 roku zaproszono Wilimowskiego do Chorzowa na jubileusz 75-lecia powstania Ruchu. Tym razem to on odmówił, usprawiedliwiając się problemami zdrowotnymi. Wiele osób jednak twierdzi, że odmówił ze względu na ciągłą krytykę pod jego adresem i sprzeciw części środowiska. Według relacji Jerzego Szczygielskiego, który odwiedził Wilimowskiego u schyłku jego życia, można sugerować, że jego stan zdrowia nie był najlepszy. W reportażu „Legenda trwa” tak opowiedział tę wizytę:
„Siedział tak, jak Panowie na kanapie i ja zadaje mu pytanie, a on ni stąd ni zowąd, jakby gdzieś w innym świecie zaczyna mi mówić jak na Dębie w Katowicach strzelił dziewięć bramek.”
Ernest Wilimowski zmarł 30 sierpnia 1997 roku. Jego córka tak relacjonowała ostatnie spotkanie. „Umarł w sierpniu, a ostatni raz w domu odwiedziłam go w lipcu. I wtedy pożegnał się ze mną w polski sposób, całując mnie w rękę. W tym momencie wiedziałam, że to koniec”
Wilimowski umarł w zapomnieniu. W niemieckiej gazecie ukazała się tylko rubryka na dwie linijki dotycząca jego śmierci. Nie było żadnej delegacji czy kwiatów ze strony PZPN, zaś Niemiecki Związek Piłki Nożnej oraz legendarny Fritz Walter, który grał w reprezentacji Niemiec z Wilimowskim przysłali wieńce pogrzebowe.
Bibliografia:
- Górski K., Pół wieku z piłką, Sport i turystyka, 1985.
- Bator M., Bratkowski M., Dobosz M., Grabowski Ł., Radomski J., 100 najważniejszych wydarzeń w polskiej piłce nożnej, Publicat, 2016.
- Kuper S., Futbol w cieniu holocaustu, Wiatr, 2013.
- https://dzieje.pl/rozmaitosci/80-lat-temu-polscy-pilkarze-zadebiutowali-w-mistrzostwach-swiata
- https://dziennikzachodni.pl/o-jeronie-historia-czy-wilimowski-ublizal-legionistom-po-niemiecku-tygodnik-postbrukowy/ga/1042059/zd/2560195 [dostęp: 14.03.2022 r.]
- https://www.sport.pl/celebrities/7,83528,3284560.html [dostęp: 14.03.2022 r.]
- https://www.laczynaspilka.pl/biblioteka/kroniki/diabelski-ezi [dostęp: 14.03.2022 r.]
- https://sport.onet.pl/tokio-2020/pilka-nozna/ernest-wilimowski-niesamowity-wyczyn-tragicznego-bohatera-polskiej-pilki/wccmg3j [dostęp: 14.03.2022 r.]
- https://radioszczecin.pl/395,1734,legenda-trwa-historia-ernesta-wilimowskiego-repo [dostęp: 14.03.2022 r.]
Ciekawy i wywazony artykul. O wielkim pilkarzu posiadajacym cudowna technike.
Uffff…
Aleś Pan „dowalił” kochany!
Doskonały artykuł – czyta się go iście jednym tchem; i na czasie!!!
Sportowcy są bowiem teraz na pierwszej linii frontu tej zastępczej wojny paramedialnej – propagandowej…
Jak czytałem Czerczesowa, ponoć on jest głównym autorem protestu, to trudno mi się z nim nie zgodzić, ale gdy widzę bombardowania…
A z Wilmowskim zgadzam się za to w całej pełni, widać że jego „polskość” była, nawet w czasach okupacji i gry „ze swastyką”, dla niego jednak najpewniej najważniejsza…
……………
No i to chyba – być może, największy, najlepszy, napastnik w dziejach światowej piłki – wszech czasów!; a w każdym bądź razie jeden z najlepszych, no w końcu był rudy jak typowy brytyjski piłkarz celtyckiego pochodzenia! :)
Warto było go zatem, akurat teraz, wydobyć z zapomnienia, „odkurzyć”, bo i też…
Bo aż tak wielkich sportowców, a zwłaszcza piłkarzy, to my za dużo…
Oczywiście zjadłem „i”, powinno być „z Wilimowskim” w moim komentarzu.
Volksliste podpisało wielu Polaków na Śląsku, Pomorzu i w Wielkopolsce, więc to nic nowego. Kiedy Niemcy potrzebowali rekrutów do Wehrmachtu, to po 1942 już tak nie wybrzydzali, jak w 1939-1941. A Wilimowski, no cóż, poczuł się Niemcem, wyjechał ze Śląska w głąb Niemiec, żeby prowadzić lepsze, dostanie życie, bo w czasie niemieckiej okupacji to Polacy przymierali głodem na kartkowych marnych racjach żywieniowych. Natomiast Niemcom nie brakowało niczego. Zresztą wojna jednych ludzi łączy, drugich dzieli.
Nie Slazacy nigdy nie zrozumieja Slazakow. I tyle. (ale fajnie sie tym NIe Slazakom ich mieszkania po 45 tym zajmowalo… prawda?)