Twoja Historia

Portal dla tych, którzy wierzą, że przeszłość ma znaczenie. I że historia to sztuka dyskusji, a nie propagandy.

Wspaniały pierwszy czerwca – dzień, który uratował rewolucję

W historiografii angielskiej bitwa pod Ushant jest nazywana Wspaniałym Pierwszym Czerwca.

fot.Philip James de Loutherbourg /domena publiczna W historiografii angielskiej bitwa pod Ushant jest nazywana Wspaniałym pierwszym czerwca.

Tłum gapiów zgromadzony na paryskim placu Rewolucji w maju 1794 roku w ciszy ogląda ponury spektakl. Choć powtarzany do znudzenia od kilku już lat, wciąż przyciąga tych, którym udało się uniknąć odgrywania w nim głównej roli. Jeszcze chwila i kat unosi odciętą głowę skazańca. Przez moment wszystkim wydaje się, że usta nieszczęśnika jeszcze drgają. To tylko wzmaga podniecenie tłumu, który po chwili wybucha wrzawą, oklaskami i wykrzyczanymi słowami Marsylianki – oto udało się przeżyć kolejny dzień krwawego terroru.

W 1794 roku rewolucyjny aparat administracyjny nadzorowany przez Maksymiliana Robespierre’a zachowywał jeszcze swoją władzę dzięki rządom tyranii absolutnej. Rzucone rok wcześniej hasło, „by terror stał się chlebem powszednim” społeczeństwa, teraz nabrało rzeczywistego, krwistoczerwonego znaczenia.

Wprowadzone prawo o podejrzanych sprawiło, że gilotyny w Paryżu i na prowincji zaczęły pracować non stop. W objęcia Ludwiczki – jak czasami przezywano straszliwe narzędzie kaźni – szli zarówno rzeczywiści zdrajcy idei rewolucyjnych oraz wzdychający za monarchią arystokraci, jak też jedynie posądzani o potworne zbrodnie przeciwko nowemu ładowi.

Jak zauważają niektórzy badacze, bywały dni, że niepokorna głowa spadała co dwie minuty, a miejsca egzekucji w stolicy musiały być przenoszone z powodu niewydolności kanalizacji, która nie dawała rady odprowadzać takiej ilości spływającej krwi. I choć te doniesienia są trudne do zweryfikowania, to przyjmuje się, że nieczuła na stan, pochodzenie lub winę swych ofiar mademoiselle Guillotine pozbawiła życia prawie 35 tys. ludzi.

Na krawędzi

Rzecz jasna szalejąca rewolucja nie pozostawała bez echa na kontynencie. Tocząca się od 1792 roku wojna Francji z monarchiami europejskimi wkroczyła teraz jednak w nowy etap. Po sukcesach rewolucyjnego oręża pod Valmy czy Jemappes działania wojenne straciły nieco na rozmachu. Zaskoczone porażkami wojska koalicjantów zapadły na swoich pozycjach, jakby wyczekując na to, co przyniosą kolejne miesiące.

Tymczasem w styczniu 1793 roku po publicznym procesie zgilotynowany został Ludwik XVI. Tak niebywały, delikatnie rzecz ujmując, akt społecznego nieposłuszeństwa wstrząsnął tronami Europy. Okazało się bowiem, że władcy nie są nietykalni, a przykład Karola I Stuarta sprzed ponad stu lat wcale nie został zapomniany. Śmierć króla Francji na nowo jednak skonsolidowała koalicję. Przystąpiła do niej nawet Anglia, która początkowo nie kwapiła się do ingerowania w kontynentalne sprawy.

Egzekucja Ludwika XVI

fot.Georg Heinrich Sieveking /domena publiczna Egzekucja Ludwika XVI

Rząd w Paryżu zareagował na nadciągające zagrożenie, tworząc nową armię opartą na powszechnym poborze. Ten jednak szybko pozbawił naród… rąk do pracy na roli. A to tylko pogłębiło kryzys żywnościowy wywołany nieurodzajami lat poprzednich. Racjonowanie i reglamentacja żywności ratowały sytuację na krótką metę.

Widmo powszechnego głodu zaczęło krążyć po kraju. Rzesze wychudzonych ludzi stały się nieodzownym elementem ulic miast – w większości dotychczasowych twierdz rewolucyjnego żywiołu. Szybko też głód i galopująca inflacja sprawiły, że niepokoje i niezadowolenie rosły nawet wśród najbardziej zagorzałych republikanów. I nie pomagały kolejne krzepiące wieści z pól bitewnych, gdzie siły rewolucyjne były w ciągłym natarciu. Francja musiała jeść, by Marsylianka nie ucichła na zawsze.

Czytaj też: Anglia i Francja – dziwna para Europy

Nowy Świat – nowa nadzieja

W poszukiwaniu szybkiego rozwiązania oczy Paryża zwróciły się na świeżo upieczoną demokrację zza oceanu. Zdesperowany Komitet Ocalenia Publicznego właśnie do USA zwrócił się o pomoc w ratowaniu młodszej siostry amerykańskiej rewolucji. Nie chodziło jednak o wsparcie militarne, ale o wykorzystanie tkwiącej od dłuższego czasu w portach USA floty 117 francuskich żaglowców z artykułami kolonialnymi.

Rzecz jasna sam cukier, kakao czy też pieprz nie były towarem pierwszej potrzeby i jako takie nie mogły uratować Paryża od śmierci głodowej. Dlatego też rząd francuski poprosił Amerykanów o możliwość wymiany za dopłatą kolonialnych luksusów na bardziej życiodajne pszenicę i mięso.

Mimo oficjalnej polityki neutralności Stanów Zjednoczonych wobec walczących stron w Europie administracja waszyngtońska ostatecznie przystała na francuski deal. Żywność zdobyto, ale jej droga do paryskich garnków była jeszcze daleka i usłana angielskimi działami.

Konwój życia

Ameryka nie tylko zgodziła się na wymianę frachtu, ale też wsparła francuską flotyllę własnymi jednostkami handlowymi. W ten sposób z początkiem kwietnia 1794 roku z zatoki Chesapeake w Wirginii wyruszył do Brestu ogromny, bo liczący ponad 150 jednostek konwój życia.

W ładowniach znajdowało się blisko 100 tys. baryłek przede wszystkim pszenicy, wołowiny i bekonu, ale też ryżu, kawy oraz cukru. Na bezpośrednią – i raczej symboliczną – eskortę drogocennego transportu wyznaczono eskadrę 2 okrętów liniowych oraz 4 fregat kontradm. Pierre’a Van Stabela, który wymknął się angielskiej blokadzie i już od lutego stacjonował u amerykańskich wybrzeży.

Chociaż dochowano wszelkich środków ostrożności, to jednak tak wielka armada nie mogła wyjść w morze niezauważona. Pół biedy, gdy świadkami tego byli swoi. Tymczasem wśród gapiów znalazł się dowódca brytyjskiej fregaty przechwyconej wcześniej przez francuską eskadrę. Zapobiegawczy oficer po rozeznaniu się w zamiarach Francuzów wysłał przez zaufanego kapitana jednostki handlowej samotnie zmierzającej do Anglii raport o składzie i orientacyjnym kursie konwoju.

Pod koniec kwietnia raport ten dotarł do admiralicji Royal Navy, która zdawała się tylko czekać na takie wieści. Teraz należało odnaleźć wroga na bezmiarze oceanu i raz na zawsze zatopić w nim idee rewolucyjne.

Czytaj też: Brytania nie zawsze panowała nad falami. Największe upokorzenie w historii Royal Navy

„Nie trzeba nam morskiego zwycięstwa”

Francuzi byli jednak świadomi zagrożenia ze strony angielskiej floty. Dlatego też na spotkanie konwoju i dla wzmocnienia jego mizernej eskorty wysłali z portu Rochefort 5 okrętów liniowych kontradm. Josepha-Marie Nielly’ego. Ten – zanim napotkał flotę francuskich transportowców – zdołał jeszcze 10 maja rozproszyć angielski konwój, zdobywając fregatę i paląc 30 statków z towarami.

To była jednak tylko przygrywka do tego, co miało nadejść. Wkrótce bowiem na fale oceanu wyszło z Brestu 26 liniowców oraz kilka fregat dowodzonych przez kontradm. Louisa Villareta de Joyeuse’a. Niedawno awansowany z porucznika (!) dowódca floty bresteńskiej był jednym z nielicznych doświadczonych oficerów marynarki francuskiej, któremu udało się zachować arystokratyczną głowę na karku w czasie krwawego terroru. Wychodząc w morze, otrzymał on od Komitetu Ocalenia Publicznego jasną instrukcję co do swojej misji:

W chwili obecnej nie trzeba nam morskiego zwycięstwa, ale ocalenia naszego konwoju. Konieczna jest nie bitwa morska, a przyjęcie postawy śmiałej i imponującej, która powstrzyma i zniechęci nieprzyjaciela.

Francuzi byli jednak świadomi zagrożenia ze strony angielskiej floty.

fot.Luny, Thomas/domena publiczna Francuzi byli jednak świadomi zagrożenia ze strony angielskiej floty.

Villaret doskonale wiedział, że zadanie nie będzie proste. O ile bowiem jego okręty prezentowały przyzwoity poziom przygotowania, o tyle z załogami było gorzej. Rewolucyjna czystka sprawiła, że w marynarce było wielu ludzi przymuszonych do pracy na morzu, z którą do tej pory nie mieli nic wspólnego lub w najlepszym wypadku służyli dotąd na jednostkach handlowych. Brakowało zwłaszcza doświadczonych artylerzystów.

Co gorsza, paryski rząd nauczony przykrymi doświadczeniami buntów floty w Tulonie i Breście z roku poprzedniego w dalszym ciągu nie ufał marynarce, oddelegowując do portów swego rodzaju komisarzy ludowych, którzy mieli nadzorować działania floty i poziom jej rewolucyjnego zapału. Jeden z nich, Jeanbon Saint-André miał nawet w specyficzny sposób zmotywować Villareta, grożąc mu gilotyną w przypadku utraty drogocennego konwoju zmierzającego do Francji.

„Podbudowany” słowami komisarza francuski dowódca, wykorzystując złą pogodę, wymanewrował 17 maja blokującą port w Breście flotę brytyjską i ruszył co sił w żaglach na ocean.

Polowanie czas zacząć

Dzień później u wrót bresteńskiego portu pojawili się Anglicy. Dowodzący brytyjską flotą kanału La Manche (wydzieloną formacją Royal Navy) adm. Richard Howe nie krył zaskoczenia udaną ucieczką okrętów Villareta.

Zapewne nie takiego początku łowów spodziewał się doświadczony admirał, opromieniony sławą przerwania blokady Gibraltaru w czasie wojny o niepodległość USA. Powiadomiony zawczasu raportem z zatoki Chesapeake już od początku maja patrolował wody na podejściu do portu w Breście z nadzieją na przechwycenie konwoju z Nowego Świata.

Tymczasem nie dość, że na próżno wypatrywał drogocennej armady, to jeszcze nieopierzony obywatel Villaret wymknął się mu spod nosa. Chcąc szybko zmazać skazę na swym wizerunku, były Pierwszy Lord Admiralicji rzucił się w pogoń za francuską flotą atlantycką.

Wróg za mgłą

Villaret wcale nie zamierzał zupełnie urwać się flocie Howe’a. Zdawał sobie jednak sprawę z przewagi doświadczenia swego adwersarza i ze słabości własnej floty. Wielu jego marynarzy było przecież nieostrzelanymi nowicjuszami, cierpiącymi dodatkowo na chorobę morską. Dlatego też, będąc regularnie informowanym przez własne patrolowce o położeniu konwoju, starał się tak manewrować przy zalegającej mgle, by unikając walnego starcia z Brytyjczykami, odciągnąć ich od kursu jednostek Van Stabela.

Takie swoiste podchody trwały przez kilka dni. Wreszcie rankiem 28 maja, kiedy całun mgły nieco opadł, adm. Howe nakazał swoim najszybszym jednostkom podjąć zdecydowany pościg za okrętami straży tylnej zespołu Villareta.

Chociaż angielscy marynarze robili co w ich mocy, to utrzymująca się sztormowa pogoda utrudniała im szybkie dopadnięcie Francuzów. Dlatego też dopiero po południu 74-działowy HMS Bellerophon oddał pierwsze salwy do potężnego liniowca Révolutionnaire. Anglicy, nie zważając na przewagę ogniową 110-działowego Francuza, szybko oddzielili go od reszty floty. Wkrótce też Rewolucjoniście przyszło walczyć aż z 6 jednostkami Howe’a. I chyba tylko zapał francuskich marynarzy godny nazwy okrętu sprawiał, że dzielny liniowiec walczył aż do wieczora, zmuszając do wycofania się 2 jednostki angielskie.

Zmasakrowany, z pokładem zalanym krwią przeszło 400 członków jego 1000-osobowej załogi Révolutionnaire oderwał się pod osłoną nocy od swoich prześladowców, szukając ratunku w macierzystym porcie. Tam jednak dowódcę i pozostałych przy życiu oficerów spotkała niemiła niespodzianka w postaci aresztu za… porzucenie floty bez rozkazu.

Chociaż angielscy marynarze robili co w ich mocy, to utrzymująca się sztormowa pogoda utrudniała im szybkie dopadnięcie Francuzów.

fot.Cleveley, Robert/domena publiczna Chociaż angielscy marynarze robili co w ich mocy, to utrzymująca się sztormowa pogoda utrudniała im szybkie dopadnięcie Francuzów.

Noc dała jedynie chwilę oddechu obydwu stronom, gdyż następnego ranka Anglicy ponownie ruszyli do ataku. Adm. Howe zdawał się nie zauważać, że francuska flota w dalszym ciągu niezmordowanie brnęła w głąb Atlantyku. Plan Villareta, by odciągnąć Royal Navy od zbliżającego się życiodajnego konwoju z Ameryki, miał zatem szansę powodzenia. Tymczasem Brytyjczykom, niepomnym na rzeczywisty cel ich akcji, udało się osaczyć pięć kolejnych francuskich jednostek.

Zażarta walka ogniowa nie przyniosła rozstrzygnięcia. Owszem, 3 uszkodzone rewolucyjne liniowce musiały salwować się ucieczką do Brestu, ale już następnego dnia braki te uzupełniła eskadra kontradm. Josepha Nielly’ego. A to oznaczało jedno – konwój Van Stabela był blisko.

Walki 29 maja zakończyła ponownie noc i wszędobylska mgła, która na dwa dni rozdzieliła przeciwników.

Czytaj też: Powstanie wandejskie, czyli ludobójstwo Francuzów rękami… Francuzów 

Bitwa gdzieś na oceanie

Rześki czerwcowy poranek wreszcie powitał strony nie mgłą, ale czystym niebem i w miarę spokojnymi falami. Villaret zdawał sobie doskonale sprawę, że nie jest w stanie ciągle uciekać i będzie musiał w końcu przyjąć bitwę. Pokrzepiał go jedynie fakt, że mimo dotychczasowych walk liczebność jego floty nie zmalała i w dalszym ciągu dorównywała flocie kanału Howe’a.

Brytyjski admirał był natomiast mocno podirytowany brakiem wymiernych sukcesów. Oto w gonitwie za Francuzami znalazł się gdzieś w szczerym oceanie – jak oceniał prawie 800 km na zachód od wyspy Ouessant – a poza kilkoma uszkodzonymi wrogimi i własnymi jednostkami nic nie wskórał. A co najgorsze, główny jego cel, czyli konwój ze zbożem, był nie wiadomo gdzie.

W tej sytuacji Howe zażądał od swoich dowódców bardziej zdecydowanych działań. Kiedy zatem obie rozciągnięte w linię floty zrównały się mniej więcej swoimi kursami, około godz. 9 odezwały się działa Royal Navy. Francuzi nie pozostali dłużni i w chwilę potem burty ich okrętów stały się ziejącymi ogniem ścianami.

Howe nie zamierzał jednak poprzestać na tradycyjnej liniowej walce artyleryjskiej na odległość. Chciał zdecydowanie zniszczyć flotę Villareta. Dlatego też rozkazał swoim kapitanom zwrócić się okrętami pojedynczo w kierunku francuskiej linii, by przełamać ją w kilku miejscach, ostrzeliwując wrogie jednostki zarówno od strony dziobu, jak i rufy. Jednocześnie polecił razić także kadłuby Francuzów, a nie – jak to najczęściej stosowano do tej pory – jedynie takielunek dla unieruchomienia nieprzyjacielskiej jednostki.

Mêlée

Niestety wkrótce plan Howe’a zaczął się załamywać. Większość angielskich kapitanów albo źle zrozumiało, albo zignorowało sygnał wysłany z flagowej HMS Queen Charlotte i w dalszym ciągu trzymało się pierwotnego kursu. Część brytyjskich jednostek była też uszkodzona po wcześniejszych potyczkach i być może dlatego nie była w stanie szybko wykonać nakazanego manewru.

W efekcie zaledwie 6 spośród 26 okrętów, jakim dysponował Howe, przecięło francuski szyk. Wśród nich był oczywiście okręt flagowy admirała, który szybko nawiązał walkę z potężnym 120-działowym Montagne dowodzonym przez samego Villareta. Legenda głosi, że kiedy Queen Charlotte mijała rufę francuskiego flagowca, obaj dowódcy mieli się wzajemnie obserwować przez lunety.

Król Jerzy i Earl Howe na pokładzie Queen Charlotte

fot. Henry Perronet Briggs /domena publiczna Król Jerzy i Earl Howe na pokładzie Queen Charlotte

Jakkolwiek było, w ciągu godziny od pierwszych salw brytyjskie i francuskie linie były potwornie przemieszane, tworząc właściwie kilka oddzielnych stref bitewnych. W tym gigantycznym morskim mêlée okręty strzelały do siebie dosłownie burta w burtę, a umieszczeni na masztach strzelcy wyborowi zbierali krwawe żniwo wśród uwijających się na pokładach artylerzystów.

Czytaj też: To była jedna z najsłynniejszych egzekucji w historii. Kiedy głowa króla opadła na deski, gawiedź maczała chusteczki w „błękitnej krwi” a nawet jej kosztowała

Spośród wielu toczonych tego dnia pojedynków na najbliższym dystansie w annałach zapisał się szczególnie ten między HMS Brunswick a Vengeur du Peuple. W ferworze walki obie jednostki podeszły do siebie tak blisko, że ich maszty, takielunek i kotwice splątały się, więżąc je w krwawym przeszło 3-godzinnym uścisku.

Kiedy wreszcie załogom udało się rozdzielić okręty z morderczego klinczu, potwornie pokiereszowany Vengeur zaczął tonąć. W tym momencie marynarze Brunswicka, nie bacząc na to, że jeszcze przed chwilą francuski okręt był ich celem, rzucili się na pomoc idącym na dno nieprzyjaciołom. Wkrótce do akcji ratowniczej przyłączyło się kilka innych okrętów Royal Navy, które ostatecznie podjęły z wody ponad 300 rozbitków. Niestety drugie tyle pochłonęła walka i fale oceanu.

Walczyć dalej?

Około południa kontradm. Villaret oderwał się na swoim podziurawionym niczym ser szwajcarski Montagne od Brytyjczyków. Na jego flagowcu naliczono aż 500 trafień i tylko do kategorii cudów zaliczano to, że nadal pływał. Po przejściu nieco na północ od obszaru objętego walką udało się francuskiemu dowódcy zgromadzić wokół siebie nadające się jeszcze do walki jednostki.

Widok odtworzonej eskadry nie napawał jednak optymizmem. Spośród 26 okrętów, jakimi jeszcze rano dysponował, do w miarę sprawnych działań nadawało się zaledwie 12. Reszta niestety albo padła pastwą Brytyjczyków (5 zdobytych i 1 zatopiony), albo bezwolnie dryfowała, sporadycznie odgryzając się ogniem artyleryjskim okrętom Howe’a.

Mając jednak w pamięci grożącą mu gilotynę w przypadku przejęcia drogocennego konwoju przez Brytyjczyków, nieustraszony obywatel Villaret z iście rewolucyjnym zapałem ruszył ponownie na jednostki floty kanału.

Howe przyjął uderzenie, ale i jego siły były mocno przetrzebione. Co prawda nie utracił on żadnego okrętu, ale ich większość doznała tak dotkliwych uszkodzeń, że do skutecznej walki nadawało się tylko 11. Dlatego też, gdy po krótkiej wymianie ognia jednostki Villareta, zbierając po drodze resztę sprawnych okrętów, obrały kurs na wschód, sędziwy admirał odetchnął z ulgą i jak nieżywy padł ze zmęczenia w swojej kajucie.

Obie strony miały dość walki.

Rewolucja uratowana

Podczas gdy Brytyjczycy świętowali na oceanie swoje wielkie zwycięstwo, nazywając je, z barku jakiegoś pobliskiego punktu odniesienia, który mógłby dać geograficzną nazwę bitwie, Wspaniałym pierwszym czerwca, Francuzi wcale nie czuli się przegrani. I to mimo że oprócz okrętów stracili prawie 5 tys. ludzi, czyli blisko pięciokrotnie więcej niż przeciwnik.

Zaraz po obraniu wschodniego kursu Villaret wysłał swoje fregaty, by wzmocniły eskortę Van Stabela. Wkrótce też do jego poobijanej floty dołączyła eskadra 8 liniowców wysłana z Brestu do patrolowania okolic wyspy Ouessant. Pod parasolem ochronnym tak znacznych sił nie niepokojony już przez nikogo konwój życia wpłynął 13 czerwca do bresteńskiego portu. Rewolucja miała co jeść. Rewolucja została uratowana.

Bibliografia

  1. Baszkiewicz J., Historia Francji, Wrocław 2008.
  2. Fleet battle and blockade. The French Revolutionary War 1793–1797, ed. R. Gardiner, Annapolis 1996.
  3. Kosiarz E., Bitwy morskie, Gdańsk 1973.
  4. Warner O., The Glorious First of June, New York 1961.
  5. Wieczorkiewicz P.P., Historia wojen morskich. Wiek żagla, Londyn 1995.

Komentarze

brak komentarzy

Dodaj komentarz

Jeśli chcesz zgłosić literówkę lub błąd ortograficzny kliknij TUTAJ.