Traktat PRL–RFN. Jak w 1970 roku usiłowano „znormalizować” stosunki polsko-niemieckie?
To był chyba najszczęśliwszy dzień Władysława Gomułki jako przywódcy Polski – 50 lat temu, 7 grudnia 1970 roku, zawarto polsko-niemiecki układ graniczny. Nawet przeciwnicy systemu uważali, że to ważny dokument. Radość Gomułki nie trwała jednak długo. Wkrótce zmiotły go wydarzenia na Wybrzeżu, a sam traktat musiał długo czekać na ratyfikację przez Niemcy…
Było chłodne popołudnie 6 grudnia 1970 roku. Na płycie lotniska na warszawskim Okęciu wylądował samolot z Bonn. Na pokładzie był kanclerz Federalnej Republiki Niemieckiej, Willy Brandt. Czekali już na niego polscy oficjele i Kompania Reprezentacyjna WP. Orkiestra zagrała hymn Niemiec. Słowa były już inne, ale melodia ta sama: Deutschland, Deutschland über alles.
Mieczysław F. Rakowski, ówczesny redaktor naczelny tygodnika „Polityka” i ważna postać PRL-owskiego establishmentu, był na Okęciu wśród witających. Miał mieszane uczucia. Z jednej strony poczucie wyjątkowości chwili, z drugiej ten hymn… Nie on jeden zapewne zwrócił uwagę, że ostatni raz grano charakterystyczną melodię w Warszawie w zupełnie innych okolicznościach.
Gdy ceremonia powitania dobiegła końca, kolumna samochodów przejechała przez „szare grudniowe ulice”. Jak zauważył bystry komentator polskiej rzeczywistości, Stefan Kisielewski: „dzieci szkolnych do witania Brantda nie zebrano”.
Droga do porozumienia
Powiedzieć, że relacje PRL–RFN wówczas były złe – to nic nie powiedzieć. Oficjalnie oba kraje nie utrzymywały żadnych stosunków dyplomatycznych. Polska propaganda atakowała RFN nawet bardziej niż USA. Zachodnioniemieckich polityków porównywano do Krzyżaków i ciągle przypominano lata 1939–1945. Prasa nad Wisłą co chwila pisała o nazistach, którzy robili państwowe kariery w Niemczech Zachodnich. Według władz PRL państwo to było niemal kontynuacją III Rzeszy.
Po drugiej stronie nie było lepiej. Niemcy, owszem czuły się pokonane, duża część obywateli tego państwa oczywiście wstydziła się za Hitlera, ale równie wielu wypierało zbrodnie i uważało nieszczęścia jakie, spadły na nich po 1945 roku za niezasłużone. Jednym z największych nieszczęść była utrata Wrocławia, Szczecina i Prus Wschodnich. W związku z tym Bonn nie uznawała oficjalnie zachodniej granicy Polski i to spędzało sen z powiek przywódcom PRL. Właściwie jedyną jej gwarancją były radzieckie wojska stacjonujące w naszym kraju. Marna pociecha – nawet polscy komuniści wiedzieli, że Moskwa mogłaby poświęcić granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej, gdyby tego wymagały imperialne interesy.
Rządzący Polską od 1956 roku Władysław Gomułka bardzo chciał uregulować kwestię zachodniej granicy. Miał to szczęście, że od roku rządzili w Bonn socjaldemokraci, którzy lansowali swoją Ostpolitik – otwarcie się na kraje Europy Wschodniej. Jeszcze latem 1970 roku Brandt podpisał traktat ze Związkiem Radzieckim, który torował drogę do porozumienia z Polską.
W niemieckiej polityce aktywne było już nowe pokolenie – wychowane na kontestacji i studenckiej rebelii z 1968 roku, przesiąknięte pacyfistycznymi i hippisowskimi ideałami. W prasie pojawiało się dużo tekstów młodych autorów. Krytycznie oceniali oni politykę pierwszych rządów RFN, które – by podnieść kraj z wojennych zniszczeń – nie rozliczały nazistów zbyt pochopnie. Uważano, że byłoby to zbyt kosztowne dla społeczeństwa, a państwo potrzebuje przecież zgody.
Dopiero głośne procesy, jakie miały miejsce w latach 60.: grupy SS-manów z Oświęcimia we Frankfurcie oraz ten najsłynniejszy Adolfa Eichmanna w Jerozolimie, dały do myślenia opinii publicznej i sprawiły, że nie dało się dłużej zaprzeczać zbrodniom. Niektórym Niemcom w ogóle otwarły one oczy na nazistowskie bestialstwo.
Sporo dla zbliżenia obu narodów zrobiło środowisko „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego” – i analogiczne środowiska w Niemczech, a także słynny list polskich biskupów z 1965 roku zawierający słowa o przebaczeniu. Choć początkowo został on wrogo przyjęty przez władze i społeczeństwo w Polsce, to jednak stworzył korzystny klimat dla rozmów.
Czytaj też: Wygrać – zanim przyjdą rachunki. Jaką rolę odegrał Helmut Kohl w zjednoczeniu Niemiec?
Brandt podpisuje i klęka
Mimo tak sprzyjających okoliczności obie strony politycznego spektaklu w te szare grudniowe dni były podenerwowane i spięte. Przełomem okazała się dopiero kolacja na cześć gości wydana w Hotelu Europejskim wieczorem 6 grudnia 1970 roku. Gomułka z Brandtem znaleźli wspólny język. „To nie to, co w Moskwie, gdzie gospodarze karmili kanclerza dużą porcją frazesów” – komentowali ze zdumieniem, ale i zachwytem ludzie z otoczenia Brandta.
Politycznie najważniejszym momentem wizyty było podpisanie 7 grudnia traktatu granicznego między państwami. Odbyło się to w samo południe w Pałacu Namiestnikowskim (dziś Pałacu Prezydenckim). „To jest mój sukces, to jest wasz sukces, wszystkich, którzy współdziałali” – mówił Gomułka. Tego historycznego dnia „odwieczny wróg przestał nim być” – jak zapisał Rakowski w swych Dziennikach dokładnie pół wieku temu. Polska wreszcie miała uznaną i bezpieczną zachodnią granicę. Traktat otwierał też drogę do współpracy gospodarczej i kulturalnej. Choć już kilka tygodni wcześniej zawarto korzystne dla PRL porozumienie w sferze gospodarki.
Układ składał się z preambuły i pięciu artykułów. Najważniejszy, Artykuł I, oznajmiał: „Republika Federalna Niemiec i Polska Rzeczpospolita Ludowa zgodnie stwierdzają, że istniejąca linia graniczna, której przebieg został ustalony w rozdziale IX postanowień Konferencji Poczdamskiej z 2 sierpnia 1945 roku od Morza Bałtyckiego bezpośrednio na zachód od Świnoujścia i stąd wzdłuż rzeki Odry do miejsca, gdzie wpada Nysa Łużycka, oraz wzdłuż Nysy Łużyckiej do granicy z Czechosłowacją, stanowi zachodnią granicę państwową Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej”.
Gdy stosowny dokument został podpisany przez niemieckiego kanclerza i polskiego premiera Józefa Cyrankiewicza, do sali wniesiono szampana. Gości: polityków, dyplomatów, dziennikarzy, ludzi kultury było kilkuset. Wszyscy mogli być zadowoleni – otwierała się, jak powszechnie sądzono, nowa era.
Dziś trudno to zrozumieć, ale dla pokoleń, które pamiętały 1 września 1939 roku, zabezpieczenie polskiej granicy było naprawdę czymś niezmiernie ważnym. Tadeusz Mazowiecki, jeden z liderów środowiska „Znaku” pisał wówczas w miesięczniku „Więź”L „Układ, który został zawarty w Warszawie, jest po myśli tych wszystkich w Europie i w świecie, którzy stawiają na proces międzynarodowego odprężenia, tych wszystkich, którzy pracują dla pojednania i zbliżenia narodów”.
Podobnie myślał Stefan Kisielewski, który zanotował: „To jednak nie byle co! (…) Wolałbym co prawda, żeby uznanie granic podpisywał nam jakiś niemiecki polityk prawicowy i żeby ze strony polskiej nie występowali komuniści. No ale bądź co bądź Cyrankiewicz, więzień Oświęcimia – to także brzmi nieźle, choć taki z niego filut”.
Tego dnia miało miejsce jeszcze jedno ważne wydarzenie. Kanclerz Willy Brandt udał się pod pomnik Bohaterów Getta, gdzie klękając, oddał hołd ofiarom hitlerowskich Niemiec. Dziś fotografia klęczącego kanclerza to jedno ze słynniejszych zdjęć epoki, ale wówczas propaganda państwowa nie eksponowała go zbyt mocno.
Owszem, chciano normalizacji stosunków, ale takie gesty mógłby wzbudzić za dużo sympatii do Niemiec Zachodnich. Gomułka, który niedawno, bo w 1968 roku zmusił tysiące Żydów do emigracji z Polski, z pewnością wolałby, gdyby przywódca Niemiec klęknął pod pomnikiem symbolizującym polskie, a nie żydowskie cierpienia. Niemniej gest Brantda był ważnym punktem starań o pokonanie traumy II wojny światowej oraz próbę przełamania bariery, jaka oddzielała Europę Zachodnią od Wschodniej.
Czytaj też: Dwie pieczenie na jednym ogniu. Jak mało brakowało, by w tym zamachu zginął i Chruszczow, i Gomułka?
Kłopot z ratyfikacją
Dla Gomułki podpisanie traktatu z odwiecznym wrogiem było szczytem politycznej kariery. Co prawda zaraz potem z niego zleciał – i to z hukiem, gdy dwa tygodnie później tragiczne wydarzenia na Wybrzeżu, zmusiły go do ustąpienia z funkcji I sekretarza KC PZPR.
Tymczasem w Niemczech zaczęły się kłopoty z ratyfikacją traktatu. Dlaczego cytowany wyżej Kisielewski pisał, że lepiej byłoby, gdyby Bonn reprezentował w Warszawie jakiś polityk prawicowy? Bo byłby w oczach Niemców bardziej wiarygodny, a jego podpis – naprawdę rozstrzygający.
Otóż opozycyjna wówczas prawicowa CDU, w której skupiali się m.in. działacze związków wypędzonych, nie kryła swej dezaprobaty dla wschodniej polityki kanclerza Brandta. Oficjalnie trudno było podważać proces normalizacji stosunków z Polską czy ze Związkiem Radzieckim, niemniej grupa posłów CDU zaskarżyła traktat do Sądu Konstytucyjnego. Wedle konstytucji RFN obowiązywały wciąż granice sprzed wojny (dokładnie z 1937 roku, czyli przed aneksją Austrii i rozbiorem Czechosłowacji). CDU oskarżała Brandta o zdradę interesów narodowych i rezygnowanie z jedności Niemiec.
Ostatecznie sędziowie z Karlsruhe, zapewne świadomi znaczenia traktatu, nieco chyba naginając zapisy ustawy zasadniczej, odrzucili wniosek opozycji, a Bundestag ratyfikował traktat w maju 1972 roku – półtora roku po podpisaniu go w Warszawie. „Za” głosowało 248 deputowanych, aż 238 się wstrzymało, a 10 było jawnie przeciw. Widać więc, że nie było powszechnej zgody na uznanie zachodniej granicy Polski. Co więcej, Bundestag przyjął wówczas uchwałę, że traktaty zawarte przez RFN nie będą stanowić podstawę dla przyszłego traktatu pokojowego. To sprawiało wrażenie tymczasowości rozwiązania.
Kwestia polskiej granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej znalazła swe zakończenie dopiero w 1990 roku, gdy zjednoczone Niemcy ją uznały – a i to nie odbyło się bez zawirowań, o czym przekonał się najlepiej ówczesny polski premier Tadeusz Mazowiecki.
Bibliografia:
- Mazowiecki, Polska-Niemcy-Europa – nowy rozdział, „Więź” nr 12/1970.
- F. Rakowski, Dzienniki polityczne t. 4 1969–1971, Warszawa 2001.
- Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Bardzo ważny artykuł pokazujący stosunek naszych zachodnich sąsiadów do Polski.