Auschwitz. Wspomnienia z piekła
Zanim załadowano ją do wagonu bydlęcego i wywieziono do Auschwitz, Krystyna Żywulska zdążyła jeszcze zobaczyć, jak jej ojczyznę obrócono w perzynę. Urodziła się jako Sonia Landau w rodzinie łódzkich Żydów, a nazistowski najazd w 1939 roku przerwał jej edukację prawniczą. Dwa lata później, po tym jak zbiegła z najbliższymi do Warszawy przed narastającym w rodzinnym mieście antysemityzmem, szybko znalazła się w getcie.
Nie każde getto było podobne do obozu, ale naziści znaleźli sposoby wykorzystania tych dzielnic jako przybudówek systemu obozowego. W chwili, gdy Żywulska trafiła do getta warszawskiego w 1941 roku, było ono miejscem w zamyśle zabójczym – sposobem upchnięcia setek tysięcy polskich Żydów na obszarze około 3 kilometrów kwadratowych i zagłodzenia ich na śmierć. Zdając sobie sprawę, że zapewne umrą, Sonia wraz z matką podjęły zuchwałą próbę ucieczki, w czym pomogła im żołnierka Armii Krajowej.
Landau ukryła swoje pochodzenie, udając, że nie jest Żydówką. Próbowała wynająć pokój, posługując się fałszywymi papierami, na których poznała się nawet właścicielka. Paradoksalnie obie zaczęły potem działać w polskim podziemiu. Później aresztowano je i przetrzymywano razem na warszawskim Pawiaku, zaledwie kilka przecznic od getta, z którego uciekła Sonia. Przesłuchiwana przez gestapo, przyjęła trzecią już tożsamość – polskiej chrześcijanki Krystyny Żywulskiej.
W 1943 roku Krystyna i pozostałe więźniarki z oddziału kobiecego Pawiaka wiedziały już sporo dzięki zgromadzonemu doświadczeniu oraz plotkom. Kiedy więc kazano im się ustawić w szeregu i upchnięto do celi transportowej z informacją, że jadą do Auschwitz, uznały, że idą na śmierć. Na Pawiaku szerzyły się pchły i co dzień brutalnie przesłuchiwano więźniów, zdarzały się próby samobójcze, a nawet zabójstwa, ale miejsce to nie miało w sobie ostateczności Auschwitz. Gdy przygotowywały się do odjazdu, współtowarzyszka z celi próbowała poprawić jednej z nich humor, mówiąc: „Ale tam będziesz miała piękną fryzurę”.
Wstąpiłyśmy w piekło
Jadąc ciężarówkami przez miasto na stację kolejową, widziały po drodze mieszkańców udających się do pracy. Upakowane do wagonów bydlęcych więźniarki czekały na odjazd pociągu, który w końcu dotarł, już po zmroku, na pusty plac. Warczenie psów, uformowanie w piątkową kolumnę, przerażający marsz w stronę zasieków oraz widoczne z dala wysokie budki wartowników – Krystyna zobaczyła przed sobą obóz śmierci. Stojąca obok niej Zosia – właścicielka pokoju i towarzyszka z podziemia – powiedziała: „Wstąpiłyśmy w piekło”.
W piekle były baraki, ludzie i praca. Przy rejestracji jedna z nowo przybyłych zapytała: „Czy tu się od razu umiera?”. Podenerwowana, wymachująca kijem starsza Niemka odpowiedziała, że jest weteranką Konzentrationslager, gdyż siedzi w obozach od ośmiu lat i żyje jako jedyna spośród osiemdziesięciu kobiet, które przybyły wraz z nią. Zapytana, na co zmarła reszta, odparła: „Na katar, du dummes Arschloch! […] w obozie koncentracyjnym umiera się na śmierć”.Żywulskiej wytatuowano numer 55908. Odwszono ją i ogolono jej głowę. Wszystkie więźniarki zaczęły się nagle wydawać podobne do siebie, wprost niemożliwe do odróżnienia. Po dwóch dniach bez jedzenia i wody podano im zupę z brukwi oraz 120 gramów chleba, czyli całodzienną rację żywnościową. Zjadły wszystko bez zastanowienia, najszybciej jak mogły, co później wywołało w nich refleksję, że już stały się zwierzętami.
Życie w obozie
Cały dzień kucały pośród placu, czekając, aż zostaną wpuszczone do baraku kwarantanny i będą mogły się wyspać. Kobieta, którą aresztowano podczas ślubu, wciąż miała na sobie suknię i trzymała bukiet, pocieszając jedną z przywiezionych wraz z nią do Auschwitz uczestniczek uroczystości. Kolejna, którą na Pawiaku codziennie torturowano, stwierdziła optymistycznie, że przynajmniej jak do tej pory w Auschwitz jest lepiej. Wokół nowych krążyły weteranki obozu, handlując żywnością w zamian za szmaty, bieliznę lub swetry. Ostatecznie wpuszczono je, poganiając, do baraku, gdzie pośród ogłuszającego gwaru przekrzykujących się głosów udało im się wepchnąć na najniższy poziom piętrowych koi. Wystarczyło, że odwróciły wzrok, a ich drewniaki znikały.
Obudzona o drugiej nad ranem na apel Żywulska stała przez ponad trzy godziny pod rozgwieżdżonym granatowym niebem, dopóki liczenie nie dobiegło końca i nie nadszedł świt. Kiedy pozwolono im się załatwić, kobiety przysiadły w dwóch długich rzędach nad otworami latryn, a wzdłuż chodziła zarządzająca wychodkiem, bijąc kijem po pośladkach. Weteranki udzielały rad, jak radzić sobie w Auschwitz; nowicjuszki usłyszały, żeby nie spodziewać się kąpieli częściej niż raz w miesiącu, nie martwić się o higienę menstruacyjną, gdyż miesiączki wkrótce zanikną, i nie chodzić do lazaretu, ponieważ stamtąd rzadko się wraca.
Podczas miesiąca kwarantanny Żywulska nauczyła się spać na zatłoczonych kojach i obchodzić ze strażniczkami. Odkryła też, że za chleb można kupić mnóstwo rzeczy, gdyż nigdy nie było go wystarczająco dużo. Głód w Auschwitz był stanem permanentnym. Gdy tylko w pobliżu nie było władz obozowych, więźniowie nieustannie toczyli rozmowy, żeby zapomnieć o tym, jak bardzo chce im się jeść.
Kontrabanda trafiała do obozu za pośrednictwem więźniów, którzy sortowali mienie zabrane z transportów żydowskich. Członkowie rodziny mogli też przesyłać osadzonym paczki z zaaprobowaną przez władze zawartością, choć Żydzi nie mogli dostawać żadnych przesyłek. Żywulska wyobrażała sobie magiczny dzień, kiedy i ona dostanie paczkę z domu. Tymczasem Zosia zastanawiała się, jak ukraść jakiś sweter, żeby przyjaciółce było ciepło.
Pewnego ranka rozległ się przenikliwy dźwięk gwizdka, po czym więźniom kazano wejść do baraków i zostać w nich. Wkrótce potem ogłoszono apel poranny, ale tylko dla żydowskich więźniarek. Żywulska przyglądała się, jak kobiety z sąsiedniego budynku ustawiono w szeregach, przy czym wszystkie starały się uniknąć pierwszego. Znany wszystkim i znienawidzony kat z SS, chwiejąc się na nogach, najwyraźniej pijany, wskazywał laską kolejne kobiety. Gdy się rozebrały, kazał im iść na prawo lub na lewo. Z czasem stało się jasne, że na lewo trafia niewielka grupka zdrowych więźniarek. Tysiąc kobiet stało w całkowitej ciszy w ostrym słońcu. I więźniarki w szeregach, i te patrzące wciąż przez okna baraków, a także setki kobiet, które właśnie wysłano na prawo – wszystkie rozumiały, że są świadkami selekcji.
Większą grupę obozowa kapo zapędziła do baraku 25.
Po kilku godzinach rozległy się stamtąd prośby o wodę, ale więźniarki wyselekcjonowane do egzekucji nie dostawały już niczego. Inne kobiety słyszały krzyki, lecz żadna nie zaryzykowała podejścia do baraku. Zapadła noc, a wyselekcjonowane więźniarki pozostawały zawieszone między życiem a śmiercią. W końcu barak Żywulskiej oświetliły reflektory ciężarówek. Po jakimś czasie usłyszały ponownie warczenie silników i niknące w oddali zawodzenie; kobiety z baraku 25 zabrano na śmierć. W następnych tygodniach Żywulska otrzymała od matki pierwszą paczkę, którą trudno było jej otworzyć przez napływające do oczu łzy. Apel okazał się dla niej nie do zniesienia, więc zaczęła sobie podczas niego układać w głowie wiersze, czego nigdy wcześniej nie robiła. Stale pojawiały się jednak komplikacje. Nową znajomą, która przeżyła w Auschwitz przesłuchania i tortury, zabrało Gestapo, po czym już nie wróciła. Musiały uciec razem z Zosią ze swoich baraków i ukryć się, aby nie skierowano ich do służby w obozowym burdelu. Biegunka innej więźniarki w niefortunnym momencie poskutkowała zbiorową karą – wszystkie musiały klęczeć w błocie i wiele dostało potem gorączki. Po raz pierwszy oddzielono ją od Zosi, która zachorowała.
Przetrwanie
Wykończoną niemal śmiertelnie pracą w polu Żywulską przydzielono do biura obozowego. Uratowała ją interwencja wykazującej wciąż odruchy ludzkie kapo, której spodobał się wiersz więźniarki o porannym apelu.
Wyznaczona do przyjmowania nowo przybyłych Żywulska nauczyła się panować nad sytuacją i uspokajać je. Nie potrafiła się zmusić do bicia więźniarek kijem. Dzieci przybywały wraz z matkami i ustawiały się obok nich na apelu, a następnie były im odbierane – wynaradawiano je i czyniono Niemcami. Ukrainka, która straciła wszelką nadzieję, pobiegła w stronę ogrodzenia z drutu kolczastego, wiedząc, że zostanie zastrzelona.
Pewnego wieczoru podczas koncertu dawanego przez więźniów dla władz obozowych, kapo oraz strażników, Żywulska widziała, jak gra i dyryguje żydowska skrzypaczka z Wiednia. Tuż przed występem była świadkiem, jak przed barakiem 15 klęczą w rzędzie kobiety, oczekując na karę. Na jej oczach eleganccy ciemnowłosi greccy Żydzi szukali w kuchennych odpadkach kości, żeby je obgryźć. Gdy grała orkiestra, Żywulska wykorzystała nieuwagę słuchaczy, by przemknąć do lazaretu, w którym panował tyfus i zanieść Zosi ciepłą wodę. Uderzyły ją surrealistyczne piękno i groza tego wieczoru, ale najlepiej zapamiętała właśnie przyjaciółkę. Zosia, która trwała przy niej od wyjazdu z Pawiaka i która zastanawiała się, czy będą razem smażyć się w piekle, wkrótce i tak zmarła.
W Auschwitz wszystko było możliwe i nic nie miało sensu
Żywulska też zachorowała na tyfus i leżała przez kilka dni nieprzytomna. Skrzypaczka z koncertu popełniła samobójstwo, połykając truciznę. Była sowiecka spadochroniarka krzyczała w nocy i przywiązano ją do koi. Żywulską dręczył świerzb i nieustannie się drapała, mając nadzieję, że umrze. Wyzdrowiała jednak po tym, jak więzień, który pocałował ją w czasie, gdy pracowała na zewnątrz w pierwszych tygodniach pobytu w Auschwitz, potajemnie przesłał jej lekarstwo. Interwencja tej samej kapo, która doceniła jej poezję, pozwoliła jej ponownie uniknąć ciężkiej pracy na dworze. Wkrótce po wyzdrowieniu Żywulskiej grupa Francuzek pojechała ciężarówkami na egzekucję, śpiewając „Marsyliankę”. Pacjentka lazaretu schowała się wśród zwłok, by uniknąć selekcji i wywiezienia na śmierć z najciężej chorymi, choć wiadomo było, że nie ominie jej to następnym razem. Kolejna więźniarka zastanawiała się, po co wszystkie tak się starają: „Dlaczego tak bardzo pragnie się żyć?”
Po kilku tygodniach w lazarecie Żywulska w końcu dołączyła na apelu do nowego baraku. Po powrocie do miniaturowego uniwersum obozu zobaczyła więźniarkę bitą za kradzież ziemniaków. Esesman na rowerze zatrzymał się na chwilę, by pobić starszą kobietę. Komin krematoryjny pluł ogniem w niebo. Kapo i niekończąca się rutyna obozowa były takie same, ale w miejsce nieżyjących już kobiet wciąż napływały nowe.
Dodaj komentarz