„Przez ostatnie pięć dni jedzenia nie było w ogóle”. Łączniczka wspomina powstańczą codzienność
Kiedy wybuchło powstanie warszawskie, „Maja” miała szesnaście lat. Mimo młodego wieku walkę uważała za swoje zadanie – przysięgę na wierność Armii Krajowej złożyła już półtora roku wcześniej! Jak wspomina życie w czasie zrywu i czy młodzi ludzie, tacy jak ona, mogli liczyć wówczas na jakąkolwiek „normalność”?
[Opowiada Eleonora Galica-Zarembina, pseudonim „Maja”:]Byłam łączniczką i moim zadaniem było utrzymywanie kontaktu między plutonem a dowódcą kompanii lub batalionu. Przenosiłam meldunki, informacje, niezbędne przedmioty. Czasem coś do jedzenia. To łącznicy odpowiadali za to, by doprowadzić sanitariuszki z rannym na noszach do punktu sanitarnego lub szpitala. Trzeba było znać wszystkie możliwe przejścia, przewidywać możliwe zagrożenia. Nieraz prowadziło się rannego i czterech powstańców, którzy nieśli nosze, pod ostrzałem. Taka trasa trwała czasem kilka godzin. Trzeba było być pochylonym, skradać się.
Gdy słyszeliśmy ryk krowy 12, czyli wielkiego niemieckiego działa, należało natychmiast paść na ziemię i czekać. Liczyliśmy do sześciu i można było biec dalej. Wtedy tylko się biegało, nikt nie chodził. Z jednej strony liczył się czas, z drugiej było to zbyt niebezpieczne. Czasem sama opatrywałam rannych. Czasem znajomych z plutonu. Trzeba było mieć emocje na wodzy i reagować natychmiast. Żaden tragiczny widok nie mógł nas zbić z tropu. Jeżeli nie możesz na coś patrzeć, to trzeba przestać brać w tym udział! Tam nie było chłopców i dziewczynek, byliśmy znacznie bardziej dorośli, niż wskazywał na to nasz wiek.
Tragiczna warta
Chodziłam także na warty. Na przykład na warty przy barykadzie, te trwały po cztery godziny. Zawsze w nocy. Najgorsza była ta od północy do czwartej nad ranem, bo nie można było się wyspać ani przed, ani po. Na warcie zawsze było dwóch chłopców i jedna łączniczka. Nie lubiłam tego, bo było ciemno, panowała grobowa cisza, więc trzeba było bardzo uważać na każdy ruch. Na warcie musieliśmy stać w bezruchu i być bardzo czujni. Gdyby gdzieś coś się działo, od razu mieliśmy dać znać przełożonym.
Były też warty na stanowisku ciężkiego karabinu maszynowego, przy ulicy Szarej 14. Siedziało się wysoko, na drugim lub trzecim piętrze. Lufa karabinu wystawała przez okno. Zawsze musiało być tam dwóch strzelców i jedna łączniczka. Te warty trwały po dwanaście godzin. Stamtąd pamiętam jedno wyjątkowo tragiczne zdarzenie.
Miałam się zgłosić o godzinie szóstej rano (warta trwała od szóstej do osiemnastej). Tego dnia obudzono nas wcześniej, bo zbierano ochotników i ochotniczki, by iść z butelkami zapalającymi na czołgi, które gdzieś niedaleko podjeżdżały. Oczywiście się zgłosiłam. Pobiegliśmy w kierunku, z którego te czołgi miały nadjeżdżać, i czekaliśmy. Nic się nie wydarzyło, wojska niemieckie pojechały w inną stronę.
Było już koło godziny siódmej. Ruszyłam na miejsce warty, by zmienić poprzednią łączniczkę. Idąc, już z daleka zobaczyłam, że goliat wstrzelił się dokładnie w miejsce, w którym był karabin. Tam była jatka, dramatyczny widok! W mieszkaniu, w którym mieściło się stanowisko, stało sporo książek i na tych książkach były strzępy ludzi, tych strzelców!
Kawałek dalej na schodach leżała dziewczyna. Ta, którą miałam zmienić. Miała jedną małą rankę w czole. Nie żyła. To był straszny widok! Do dzisiaj pamiętam jej imię – Krysia. Nic więcej o niej nie wiem, ale przez wiele lat żyłam w przeświadczeniu, że to ja powinnam zginąć, nie ona, bo to była już moja warta! Przez to, że ruszyłam na czołgi z butelką, przeżyłam.
„Nie mamy nawet czym umyć rąk”
Jest jeszcze jeden dzień, który pamiętam do dziś. To było pod koniec Powstania. Pamiętam otwartą przestrzeń, nie mieliśmy już dostępu do wielu miejsc, w których można się było ukryć. Nie mieliśmy już prawdziwego szpitala. Spaliśmy w jakiejś piwnicy. Wszyscy w ubraniach, w których byli całe Powstanie. Nikt się nie rozbierał, nie przebierał.
W pewnej chwili przychodzi nasz kolega i zaczyna rozpinać koszulę, rozbierać się. Pytamy go, co on wyprawia! Patrzymy, a on został ranny w brzuch. Jest wlot, nie ma wylotu. Trzeba było go gdzieś zanieść. Ja jako łączniczka prowadziłam ich do „Blaszanki” – tymczasowego szpitala polowego. Zanieśliśmy go tam, położyliśmy na stole, ja z pełną naiwnością podchodzę do lekarza i pytam, kiedy będą go operować. Wziął mnie na bok, spojrzał na mnie i powiedział: „Moje dziecko, my już w ogóle nie operujemy… Nie mamy ani kropli wody. Nie mamy nawet w czym umyć rąk”.
Przynieśliśmy go tam po to, żeby umarł. To było okropne. To był nasz kolega z plutonu, pseudonim „Kmicic”. On wiedział, że nic z tego nie będzie, ja go jednak przekonywałam, że wszystko będzie dobrze. To był dla mnie bardzo trudny moment. Musiałam kłamać, pomimo że wiedziałam, jak to się skończy (…).
Pierwszy miesiąc to była sama radość. Że jesteśmy, że idziemy, że zdobywamy kolejne tereny, że się wyrywamy temu zniewoleniu! Co chwila powstawały nowe piosenki na temat naszego działania… Było wesoło, jak to w tym wieku. Nie udawaliśmy nikogo, nie byliśmy siłę poważni, po prostu byliśmy sobą. Pamiętam sytuację, z której się śmialiśmy, choć przez chwilę najedliśmy się strachu. Naszych dwóch kolegów weszło na dach jednego z budynków. Nagle bombardowanie.
Pocisk trafił dokładnie w dom, w którym byli. Cały budynek jakby przysiadł, piętra złożyły się jak domek z kart. Byliśmy przerażeni, łzy, krzyki. Patrzymy, a ci dwaj idą, cali i zdrowi. Okazało się, że dach akurat pod ich nogami nie pękł i spokojnie zjechali z nim na parter. Jednak z każdym kolejnym dniem atmosfera była coraz gorsza. W drugim miesiącu bombardowania ostrzały były tak silne, że poruszanie się było niezwykle utrudnione. Pojawiało się coraz więcej ofiar, strat.
Dziesięć cukierków
Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie mamy innego wyjścia i po prostu musimy sobie z tym wszystkim jakoś radzić. Nie mieliśmy żadnej opieki, nie mieliśmy psychologów, mieliśmy tylko siebie. Każdy z nas był uważany za osobę dorosłą, która wie, co robi. Tak się postępuje z żołnierzami. Nie ma innego traktowania. Jeżeli chodzi o sprawy higieny, to na początku, dopóki była bieżąca woda, można się było regularnie myć.
W drugim miesiącu było już bardzo ciężko. W zasadzie nie pamiętam, byśmy się myli. Jednego dnia udało mi się umyć głowę, jednak zanim zmyłam pianę, skończyła się woda i zostałam z namydlonymi włosami. Sprawa techniczna, niby nic, a jednak fatalna sytuacja. Potem chłopcy szukali i po pół wiaderka wody, płukałam na raty.
Były też bardzo pozytywne momenty. Udało nam się zdobyć niemieckie magazyny, w których znajdowały się materiały wojskowe. Jakieś panie, które nie były powstańcami, uszyły nam stroje. Wszystkie miałyśmy szare spódnice z bardzo wygodnego i praktycznego materiału.
Jedzenie… Na początku było fantastycznie. Mieliśmy zapasy, udało nam się zdobyć magazyny „Społem”, w których był makaron i dużo przecieru pomidorowego. Gotował nam kolega z plutonu, który doskonale się na tym znał. Miał pseudonim „Wartan” i był Ormianinem mieszkającym w Warszawie. Głównie jedliśmy zupę pomidorową z makaronem albo makaron z sosem pomidorowym. Na zmianę, dwa razy dziennie, bo nie było wtedy chleba. Żona „Wartana”, która nie brała udziału w Powstaniu, przynosiła mu przeróżne przyprawy, dzięki którym nawet to było doskonałe. Niestety „Wartan” zginął w drugiej połowie września.
Przez ostatnie pięć dni jedzenia nie było w ogóle. Myśmy po prostu nie jedli. Ktoś znalazł wtedy makaron, ale nikt z nas nie wiedział, jak go gotować! Wrzucili go do zimnej wody i zrobiła się z tego straszna breja. Nie dało się jej jeść inaczej niż palcami, a mimo to niektórzy koledzy byli tak głodni, że jedli. Ja szczęśliwie miałam landrynki i w te ostatnie pięć dni zjadłam dziesięć cukierków. Uratowały mnie wtedy.
„Błagam, odetnijcie mi rękę…”
A emocje… To trudny temat. Oczywiście, że mieliśmy momenty załamania! Jeden z nich był dla mnie bardzo ciężki. Tu przypomnę kolejne zdarzenie, które wpłynęło na całe moje przyszłe życie. Mieliśmy w grupie księdza kapelana. Nazywał się Józef Stanek ps. „Rudy”, i był góralem z pochodzenia. Był dwanaście lat starszy ode mnie, a więc jak na warunki powstańcze był bardzo dorosły. Pamiętam go jako bardzo wysokiego i chudego mężczyznę, co sutanna jeszcze uwydatniała.
Przychodził na przedpola, na których walczyliśmy. Spowiadał rannych, bo wtedy śmierć groziła nam na każdym kroku, ale także pomagał. Raz nawet jednego z naszych kolegów, Wojtka Zabłockiego ps. „Derkan”, który był ciężko ranny w nogi i rękę, przeciągnął w bezpieczne miejsce pod ostrzałem, ratując mu życie! Był postacią niezwykle ciekawą, bo cały czas był z nami. Był kapelanem „walczącym”. Zastanawiałam się nawet, czy pewnego dnia nie wyciągnie spod sutanny broni, choć oczywiście tego nie zrobił.
Któregoś dnia stałam razem z nim nad rannym, już opatrzonym, i w pewnej chwili przybiegł do nas chłopiec. Dzieciak, młodszy ode mnie. Krzyczał: „Kto mi obetnie rękę?! Błagam, obetnijcie mi rękę!”. Zawsze gdy o tym wspominam, robi to na mnie wrażenie, bo ta jego ręka była czarna. Wisiała tak dziwnie i widać było zaawansowaną gangrenę. To było okropne, ponieważ nikt z nas nie miał pojęcia, jak to zrobić, a lekarza już żadnego nie było!
Powiedziałam do księdza, że nie wiem, co mam zrobić, że przecież nie umiem amputować rąk! Na co on odpowiedział: „Ja też nie potrafię, moje dziecko”. I to był moment w moim życiu, w którym zdecydowałam, że skończę medycynę i zostanę lekarzem. Dokładnie ta chwila zaważyła na wyborze mojego zawodu. Chciałam wiedzieć, co zrobić w takiej sytuacji, a więc oczywiście wybrałam chirurgię.
Widziałam tak wiele dramatów, że nie sposób tego wszystkiego opisać. Na przykład kolega, z którym biegłam ramię w ramię, nagle się osunął i upadł. Dostał w głowę maleńkim odłameczkiem. Przenieśliśmy go do szpitala, ale to nic nie dało. Umarł. Takich przypadków było wiele. Bardzo dużo osób zginęło na moich oczach, tuż obok mnie! Czy można przeżyć coś bardziej dramatycznego, niż kiedy giną koledzy, z którymi przed chwilą rozmawialiśmy – i sekundę później już ich nie ma?
Źródło:
Powyższy tekst ukazał się pierwotnie w ramach książki Magdy Łucyan Powstańcy. Ostatni świadkowie walczącej Warszawy, wydanej nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.
Tytuł, lead, ilustracje wraz z podpisami, wytłuszczenia, wyjaśnienia w nawiasach kwadratowych oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia częstszego podziału akapitów. Dla zachowania integralności tekstu usunięto przypisy, które znajdują się w wersji książkowej.
Relacje ostatnich świadków walczącej Warszawy:
Magdalena Łucyan
Powstańcy
Sklep | Format | Zwykła cena | Cena dla naszych czytelników |
paskarz.pl | 46.90 zł | 31.89 zł idź do sklepu » |
szwaby do dziś nie zapłaciły za szkody które wyrzadzili narodowi polskiemu, wychodzi na to że nie mają zamiaru płacić.
Nie zapłacą bo twierdzą że zapłacili,Stalin zawłaszczył nasze odszkodowanie [ reparacje ] Związek Radziecki twierdził że Polska się zrzekła odszkodowania.Cz ktoś przy zdrowych zmysłach może w uwierzyć w te brednie !!!
21 lipca Okulicki przedstawia plan uderzenia na niemiecki garnizon w Warszawie.
-Tak, chce zamknąć wroga w kotle i wykończyć, a potem AK jako pełnoprawny gospodarz ma przywitać Rosjan wchodzących do miasta.
Nie brał w ogóle pod uwagę, że NIEMCY wciąż są silni. Sosnkowski przestrzegał go przed powstaniem powszechnym, wiedział, że cofający się przed ARMIĄ CZERWONĄ NIEMCY mają w POLSCE sto dywizji i będą zaciekle walczyć, by nie dopuścić wroga na terytorium RZESZY. To, że Sowieci wkroczą do Warszawy w ciągu kilku dni, też było dla Okulickiego jasne. Zresztą nikt w dowództwie AK nie przewidywał dłuższej walki, amunicji było na pięć dni. Bilans powstania jest przerażający. Niemcy mieli 1570 zabitych i 9 tyś. rannych. Myśmy stracili ok. 200 tyś. powstańców i cywili, zrujnowana została stolica państwa.
>> AK nie prowadziła w tej sprawie żadnych rozmów z dowództwem Armii Czerwonej<> Tyle ,że dowództwo AK nawet nie mogło ukryć, że choć powstanie jest skierowane militarnie przeciw Niemcom, to politycznie przeciw Rosjanom. Stalin to nie był ministrant, dokładnie czytał takie rzeczy. Wiedział, że jest panem sytuacji, bo i Churchill, i Roosevelt widzą w Armii Czerwonej klucz do pokonania III Rzeszy. Ta wojna przecież rozstrzygnęła się na froncie wschodnim. Tak więc Stalin zatrzymał się na linii Wisły i skupił się na uderzeniu na Rumunię, co zresztą miało dużo większe znaczenie strategiczne niż zdobywanie Warszawy. Przejął rumuńskie złoża ropy i odciął Niemców od źródła paliwa, co miało dla nich katastrofalne skutki. Narzekanie, że Stalin nie zachował się tak jak by tego chciała AK, jest, niestety, świadectwem polskiego infantylizmu, tej tradycyjnej już niechęci do brania odpowiedzialności za własne decyzje. Ciągle więc ktoś nas zdradza, oszukuje. Masakra Warszawy była owocem zupełnie nietrafnej oceny sytuacji pod względem politycznym i geostrategicznym. Nałożyły się na to ambicje jednego człowieka, Okulickiego. Powstanie nie musiało i nie powinno dojść do skutku. Opowieści rodzaju, że nie było wyboru, bo młodzież rwała się do walki, to tylko alibi dorobione ex post.<<
""PROF. JAN CIECHANOWSKI- polski historyk mieszkający od końca lat 40. w Wielkiej Brytanii- jako nastolatek walczył w Powstaniu Warszawskim, został ranny i dwukrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych.
Dziękuję Pani Magdzie za rozmowy z Powstańcami, reportaże, książkę i artykuły. To w dzisiejszych czasach bardzo ważne, by młodym Polakom pokazywać czym jest i jaki powinien być patriotyzm, honor, człowieczeństwo…
Któregoś dnia stałam razem z nim nad rannym, już opatrzonym, i w pewnej chwili przybiegł do nas chłopiec.