Jak wyglądałoby „Stranger Things” gdyby powstało w Polsce?
Bez telefonów, bez gier, bez szans na własny samochód. Za to ze świadomością, jak skombinować filmy, muzykę i ciuchy z Zachodu. Tak żyły polskie nastolatki w latach 80-tych ubiegłego wieku.
Jeśli miałby powstać polski serial dziejący się w latach osiemdziesiątych, a nawiązujący do marzeń i koszmarów ówczesnych nastolatków, to musiałby zaakcentować diametralne różnice w warunkach i stylu życia w USA i PRL. Niektóre z tych realiów były straszne, inne tylko śmieszne…
Telefony
W Polsce Ludowej nie tylko walkie-talkie, jakie mają bohaterowie „Stranger Things”, ale nawet najzwyklejsze telefony stanowiły rzadkość. Aby dostać numer trzeba było albo czekać latami, albo być odpowiednio ważnym dla władz.
Samo telefonowanie również wydawało się groteskowe – zamiast zwykłej pogawędki, człowiek nieraz musiał dosłownie krzyczeć do słuchawki, by rozmówca zrozumiał, o co chodzi. Prawdziwą ruletką były rozmowy z zagranicy. Niewiadomą stanowiło zarówno kiedy dojdzie do połączenia (niekiedy więc należało wprowadzić się na noc do sąsiadów, żeby doczekać się telefonu z Ameryki), jak i – jeśli rozmowa się uda – czy nie będzie ona podsłuchiwana…
Własne kółka
Polskie nastolatki jeżdżące autami były w połowie lat osiemdziesiątych rzadkie niczym białe kruki. W PRL nie brakowało za to rowerów. Nic dziwnego, bo należały (obok zegarków) do żelaznego repertuaru prezentów wręczanych dzieciom przy okazji Pierwszej Komunii.
Na każdym kroku dzieciaki udawały kolarzy z Wyścigu Pokoju, dokonywały napraw albo wymieniały się opiniami o swoich Rometach. A kiedy z USA dotarły do Polski BMX-y, zaraz stały się obiektem marzeń nastoletnich cyklistów.
Wojsko
Amerykanie mogli bać się wojskowych eksperymentów. Polacy obawiali się armii z innych powodów. Po pierwsze władze potrafiły wyprowadzić żołnierzy na ulice, by poskromić odruchy społecznego niezadowolenia. Po drugie wojsko było istnym postrachem chłopców w klasach maturalnych.
Niezdany egzamin i niedostanie się na studia oznaczały dla nich jedno: konieczność „pójścia w kamasze”, czyli odbycia obowiązkowej służby wojskowej. Trwała ona dwa (w siłach lądowych), a nawet trzy lata (w przypadku marynarki). W jednostkach panowała sławetna „fala”, więc młodzi ratowali się przed służbą na wszelkie sposoby – od symulowania choroby, przez używanie „znajomości”, po ucieczkę za granicę. Maciej Maleńczuk odmówił w 1981 roku służby wojskowej z przyczyn ideowych, za co skazano go na 2 lata więzienia (odsiedział 1,5 roku).
Szał plakatów
Zamiast dużych, błyszczących, kolorowych plakatów na ścianach – znanych ze „Stranger Things” – polskie dzieciaki mogły liczyć, co najwyżej, na kiepskiej jakości rozkładówki z „Panoramy”, „Dziennika Ludowego” czy „Świata Młodych”.
Nawet jednak na te gazety trzeba było dosłownie polować: albo w kioskach, albo w dość długich kolejkach do sklepu. W sumie nic dziwnego w czasach, gdy na kartki było mięso, cukier i inne frykasy. Plakaty lepszej, zachodniej jakości kombinowano na czarnym rynku. Lecz to swoje kosztowało!
Gry
Zamiast grać w piwnicy domku jednorodzinnego w „Dungeons & Dragons”, w roku 1985 nastoletni Polacy bawili się zazwyczaj w ciasnym pokoju w bloku. Żeby chociaż mieli w co grać! Na rynku dostępne były prymitywne planszówki („Chińczyk”, „Młynek”); odkryciem stała się „Fortuna” – czyli polska odpowiedź na „Monopoly”.
Dzieciaki wycinały też gry z gazet (np. z tygodnika „Razem”). Z czasem pojawiły się polskie kopie zachodnich hitów wydawane przez wydawnictwo Encore (np. „Bitwa na polach Pelennoru”, „Gwiezdny kupiec”).
Muzyka z głośnika
Zachodnie gwiazdy z rzadka zahaczały o Polskę Ludową. Kiedy jednak zawitały w skromne peerelowskie progi, zdobycie biletu stanowiło dla przeciętnego nastolatka istny cud.
Nie przejmując się prawami autorskimi, piosenki lub całe płyty nagrywało się z radia (pojedyncze numery np. z listy przebojów Programu III, całe albumy podczas „Wieczoru płytowego”) na magnetofonach, po czym przekazywało na kasetach znajomym. Płyta kompaktowa wydawała się gadżetem nie z tego świata!
Na monitorze
W podobny sposób jak piosenki, nagrywało się z radia (z Rozgłośni Harcerskiej) nawet gry komputerowe i programy użytkowe. Kwitł też czarny rynek. Młodzi Polacy mieli coraz więcej spectrumów, atari, commodore’ów – dziś można by powiedzieć „kultowych” komputerów. Ci, których nie było na nie stać, bawili się u znajomych albo w salonach gier.
Na ekranie
Żeby zobaczyć „Ghostbusters” czy „Indianę Jonesa” Polacy musieli albo uzbroić się w cierpliwość (władze pozwalały sprowadzać do kin niektóre amerykańskie hity, ale z paroletnim opóźnieniem), albo polować na kasety wideo. Oczywiście „piracko” nagrywane i rozpowszechniane.
Moda
Moda docierała do Polski z opóźnieniem. Nawet jednak wyśmiewana w „Stranger Things” Barb zrobiłaby swoimi kreacjami furorę na prywatkach w Polsce Ludowej. Bo kogo było stać na zachodnie ciuchy z Pewexu? A nawet jeśli ktoś dostawał je w paczce od rodziny z USA lub kupował na rynku, były to bardzo kosztowne inwestycje. Na lata. Moda nie zmieniała się w PRL tak szybko jak na Zachodzie…
Szkoła
Dzieciaki ze „Stranger Things” mieszkają w prowincjonalnym miasteczku. Ich szkoła wygląda jednak na czystą, bezpieczną i dobrze zaopatrzoną. Co byłoby gdyby zobaczyły prymitywny sprzęt w polskich szkołach, posłuchały nauczycieli (często gburowatych lub zmęczonych niewdzięczną pracą) i zostały zmuszone do noszenia obuwia na zmianę (trzeba było dbać o drogie linoleum)?
A co z uczeniem się ocenzurowanej wersji historii i słuchania nudnych apeli z okazji „ważnych rocznic”? To mógłby być dla nich prawdziwy horror, gorszy niż spotkanie z księciem demonów, Demogorgonem.
To tylko dziesięć różnic. Jeśli dodamy do nich powszechny lęk przed milicją (i „Ruskimi”), kolejki do sklepów oraz ciułanie pieniędzy (bądź bonów) na zabawki z Pewexu, to okaże się, że polskie „Stranger Things” mogłoby mieć bardzo oryginalny koloryt…
***
Inspiracją do materiału była powieść „Czas mocy”. Zajrzyj do środka książki.
Zgadzam się prawie ze wszystkim oprócz pierwszej części odnośnie telefonu. Tylko bardzo bogaci bądz w inny sposób wyjątkowi, może ze stolicy jedynie – ludzie i ich sąsiedzi mieli telefon, reszta ludzi z małego miasteczka czyli takiego własnie jak bohaterowie szła do budynku poczty połączonego z tepsą i w okienku zamawiało się rozmowę do innego miasta bądź zagraniczną i później darło się tak, żeby pół miasta przechodzącego obok budynku słyszało o twoich „intymnych” sprawach, i że pieniędzy nie ma i żeby przesłali albo żeby pół świniaka na święta się znalazło to maluchem podjedziemy w wakacje, żeby go zabrać ;). Generalnie przypominało to zamawianie przekazu telegraficznego w USA na dzikim zachodzie i to jeszcze wciąż w Polsce lat 80-tych. Młodsi mogą się tylko domyślać jak po pęknięciu tej bańki aż do dnia dzisiejszego człowiek w starszym wieku odkrywa jak dużo stracił przez okres słusznie miniony.