Byłem w Muzeum II Wojny Światowej. Czy jest się czym zachwycać?
Dni głośnej ekspozycji są już policzone. Władze zrobiły przecież wszystko, by obrzydzić placówkę, wymieść twórców wystawy i obsadzić muzeum własnymi ludźmi. Mimo to warto o Muzeum II Wojny Światowej mówić uczciwie. Czy naprawdę było ono warte tej ogromnej burzy politycznej?
„Byłem w Muzeum Drugiej Wojny Światowej.” Te słowa brzmią dziś jak światopoglądowa deklaracja. Czy w dniu czarnego marszu miałaś czarną bluzkę? Czy byłeś na demonstracjach w obronie Trybunału Konstytucyjnego? Czy podobał Ci się ostatni odcinek „Ucha prezesa”? Ale przecież gdańska ekspozycja nie została stworzona przez polityków. Nie dotyczy też ona bieżących problemów Polski, lecz globalnego konfliktu, który spustoszył nasz kraj przeszło 70 lat temu. Praca, którą włożono w jej powstanie zasługuje na próbę chłodnej i krytycznej oceny okiem historyka.
Jeśli o historykach mowa, to nie mają oni łatwego życia we współczesnych muzeach. Znalezienie klucza do ich odczytywania jest w jakimś sensie sprzeczne z ich zawodową naturą. Historyk lubi tekst. Czasem myśli, że ma do czynienia z monografią. Czy autor wykorzystał wszystkie źródła, czy odnosi się przynajmniej do tych najbardziej istotnych kontrowersji, czy o temacie opowiada ze znawstwem epoki? Jakie nowe fakty naświetla? A może to synteza? Czy wizja jest oryginalna i kompletna? Czy uproszczenia i skróty nie wypaczają sensu szczegółów? No i oczywiście – czy autor dąży do obiektywizmu i czy ujawnia swoje założenia, ideologiczne zapatrywania? Z jakich pozycji pisze?
Gdy historyk zwiedza współczesne muzeum te przyzwyczajenia prowadzą go na manowce. To prawda, faktograficzna poprawność jest ważna. Dobór przykładów, proporcje pomiędzy poszczególnymi wątkami. Ogólne przesłanie. Wszystko to się liczy. Dla historyka. Ale muzea nie są wcale dla historyków.
Dziś muzeum to show. Odbiorca ma muzeum przeżyć, wizyta ma, podobnie jak kinowy czy teatralny seans, żyć w nim jeszcze potem. Przynajmniej tak długo aż trasa doprowadzi go do sklepu z pamiątkami i księgarni. Gdyby jeszcze zalajkował na fejsie wizytę na swoim smartfonie albo zrobił słit focię na tle czołgu! Celem oczywiście nie jest komercyjny sukces (choć i takie kryteria nie są pozbawione znaczenia, choćby ze względu koszty utrzymania obiektu!). Cel to doświadczenie odwiedzającego. Przeżycie. Nieważne czy widz w środku biegnie, czy spędza w nim godziny. Nieważne czy jest pasjonatem czy turystą z antypodów, który kaca po przedwczorajszym stag party postanowił leczyć w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Czy wyjdzie muzeum z unikalnym doświadczeniem historii?
Słyszę głosy oburzenia. To przecież nie galeria sztuki, żeby w niej „kontemplować” ani park rozrywki, żeby się dobrze bawić. Dlaczego zatem liczy się efektowna architektura? Po co muzeum dobra lokalizacja? Dlaczego pamięta się o niezwykłej rekonstrukcja synagogi z Polinu? Dlaczego jak wryci stajemy przed flizami (to krakowskie muzeum) ozdobionymi swastyką w Fabryce Schindlera? Do dziś pamiętam, gdy w Holocaust Memorial Museum w Waszyngtonie wciśnięto mi w rękę karteczkę z imieniem i nazwiskiem jednej spośród milionów anonimowych ofiar. Albo ulgę, gdy skompletowałem już wszystkie dni z kalendarza w Muzeum Powstania Warszawskiego. Mało? Dlaczego dzisiejsze muzea mają scenariusze? Muzeum to przedstawienie. Jeśli wszystkie elementy dobrze skrojono, to nawet tego nie dostrzeżemy. Od tego jak poprowadzono fabułę (trasę), jaką przygotowano scenografię (sale wystawowe), jak skompletowano obsadę (multimedia, eksponaty) zależy finalny efekt.
Beczka miodu
Muzea mają też fundatorów, pomysłodawców, producentów, autorów, reżyserów. Zazwyczaj wielu. I oni – jak eksponaty albo instalacje – budują wiarygodność muzeum. W przypadku Muzeum Drugiej Wojny Światowej w Gdańsku to właśnie personalia przesądziły o tonie publicznej debaty wokół niego. Z jednej strony jest podejrzane, bo z nadania tej poprzedniej „ekipy”; z drugiej trzeba się przecież za prześladowanymi ująć. Nie sprzyja to refleksji czy merytorycznej ocenie.
Z punktu widzenia narracji historycznej to muzeum do bólu konwencjonalne. Przyczyny, przebieg, skutki. Nie znajdzie się tam dogłębnych analiz czy kontrowersyjnych tez. W pierwszej z brzegu popularnej książce historycznej jest więcej nowatorskich pomysłów. Wystarczy rzucić okiem do Beevora (Druga wojna światowa zaczyna się w Azji) czy Daviesa (Drugą wojnę wygrał Stalin) czy Snydera (Druga wojna światowa oczami małych Narodów). Optyka jest tak polska, jak może być w muzeum poświęconym światowemu konfliktowi, który toczył się na wszystkich kontynentach przez sześć lat. I, żeby nie było wątpliwości, nie jest ani rzecz zaskakująca, ani zarzut – muzeum to przecież przedstawienie dla mas. Książkę historyczną przeczyta przy najlepszych wiatrach kilkadziesiąt tysięcy osób, kinowy film (w Polsce) obejrzy może kilkaset tysięcy. Muzeum mają zobaczyć miliony (dla przykładu – Muzeum Powstania Warszawskiego rocznie odwiedza ponad 500 tysięcy osób!).
Czy Muzeum Drugiej Wojny Światowej to dobre przedstawienie? Muszę zastrzec, że moje zwiedzanie MDWŚ jest raczej odpowiednikiem zobaczenia próby generalnej, niż premiery. Po trasie, niedługo przed otwarciem, oprowadził mnie jeden z jej współautorów – dr Jan Szkudliński – za co bardzo mu dziękuję. Zacznijmy od sceny. Oś wystawy stanowi podziemna „uliczka”, wzdłuż której, po obu stronach, rozlokowano sale tematyczne. Wędrując od jednej do drugiej wielokrotnie będziemy ją przekraczać. Na uliczkę pada nieco dziennego światła, co kontrastuje z kontrolowanym oświetleniem podziemnych sal wystawowych. Chciałbym skomentować, że umieszczenie wystawy pod ziemią to coś nowatorskiego, ale chyba akurat zrobiło się to w świecie muzealnym modne. Wspomnę choćby warszawskie Polin.
Wystawa składa się niejako z trzech aktów. Pierwszy „Droga do wojny” kładzie nacisk na rozwój totalitaryzmów, jako główną przyczynę wojny. Drugi „Groza wojny” to zarówno historia wojskowa, jak i cywilna wojny, jej okropności, od trudów żołnierskiego życia, przez cierpienia cywilów w bombardowanych miastach, po holocaust. Trzeci akt „Długi cień wojny” ma obrazować próby rozliczenia wojny. Od indywidualnego (procesy zbrodniarzy) po konsekwencje zbiorowe – m.in. masowe migracje. Logiczną i spójną opowieść wzbogacają różnego rodzaju dygresje – enigma, historia (różnych) okupacji i ruchów oporu, trochę tematów azjatyckich. Dość ważny wydaje mi się finał: dwa równolegle wyświetlane filmy. Jednocześnie oglądamy zsynchronizowane sceny z zachodniej i wschodniej strony żelaznej kurtyny. Jak objaśnił mój przewodnik – wystawa została pomyślana tak, by można było płynnie przejść do wystawy w pobliskim Europejskim Centrum Solidarności.
Przed naszymi oczami przewija się wspaniała scenografia przygotowana przez specjalistów z Belgii. Naprawdę trudno nie być pod jej wrażeniem. Migawki z mediów nie oddają wrażenia, jakie wywierają poszczególne sale. Najbardziej ograna medialnie sala ze zniszczoną ulicą wydała mi się akurat dość sztuczna, ale zaskakująco mocnym przeżyciem było zwiedzanie sal poświęconych migracjom (zarówno w czasie wojny, jak i po niej). Chyba dzięki trafnie zastosowanemu i niestandardowemu środkowi wyrazu – mapie migracji na podłodze. Zarówno skala (porównanie odległości), jak i liczby, dzięki tak prostemu – wydawałoby się – zabiegowi robią kolosalne wrażenie. Ważna jest także ciągłość – na podobny zabieg natrafiamy w różnych miejscach trasy, co wzmacnia „wagę” poruszanego problemu.
Łyżka dziegciu
No, ale nie wszystko w Muzeum jest równie udane. Pewien muzealnik powiedział mi kiedyś: „Muzea ze względu na bardzo długi czas, jaki mija od projektu do otwarcia, są z góry skazane na bycie dwa kroki za rozwojem techniki.” Jeśli to prawda, to gdańska placówka jest nawet nie dwa, ale trzy kroki w tyle. Nawet w porównaniu do swojej konkurencji „zza miedzy” – Europejskiego Centrum Solidarności.
Poza scenografią, podstawowymi środkami wyrazu (wliczam w nią repliki sprzętu wojskowego), dostępnymi w dla zwiedzających są multimedialne prezentacje, zagablotowane eksponaty, głosy świadków i projekcje filmowe. Prezentacje, wykonane z dbałością o szczegóły, są nawet i ciekawe, ale po przejrzeniu trzeciej, ze względu na ich objętość, do pozostałych podchodzi się przynajmniej z nieśmiałością albo, w najgorszym przypadku, ominie je szerokim łukiem. Ciekaw jestem czy zaplanowano jakąś weryfikację prezentowanych treści w związku z ich „oglądalnością”? No i czy „nowe” władzę będą na to zwracały uwagę.
Nagrania świadków historii i projekcje kinowe też należą do „zwykłego” arsenału środków wyrazu, jakimi bombardują nas współczesne muzea. Niezłe są eksponaty, które napotkamy w różnych miejscach wystawy stałej – oryginalne dokumenty, odznaczenia, itp. Ale przecież trudno sobie wyobrazić, ze serce zabije przy nich szybciej.. Rozumiem, że to decyzja świadoma przygotowujących wystawę, którzy chcieli postawić na autentyczne eksponaty. Merytorycznie nawet ją rozumiem, ale w moim przekonaniu z punktu widzenia widza to chyba decyzja błędna. Całość wystawy zdaje mi się niestety nieco „przegadana”.
Jeśli „multimedia” są na muzealnej scenie odpowiednikami aktorskiej obsady to, mówię to z bólem serca, zamiast spodziewanego bogactwa mimiki Roberta de Niro (czy choćby Matta Damona), obejrzałem cztery miny na krzyż braci Mroczków. Czy naprawdę jedynym sposobem by ten – pierwszy w dziejach tak szczegółowo sfotografowany i sfilmowany! – konflikt zaprezentować publiczności, to konwencjonalne kolaże ze zdjęć i opatrzone materiały filmowe? Tym bardziej zaskoczyła mnie informacja, że rozmaitych prezentacji i efektów multimedialnych jest w Muzeum ponad 250. Na dodatek przygotowała je renomowana firma, której trudno zarzucić brak kontaktu z nowymi technologiami.
Może jednak jest tam ów spodziewany de Niro, tylko akurat patrzyłem w inną stronę? Albo jestem po prostu rozpuszczony efektownością doświadczeń drugiej wojny światowej, jakie oferuje współczesna kultura masowa. Nie mam wątpliwości, że przeciętny widz także będzie kształtował swoje „dramatyczne” oczekiwania na podstawie Szeregowca Ryana, Cienkiej czerwonej linii czy Kompanii braci. Kiedyś uważałem, że żadne muzeum nie jest w stanie dorównać kinowym przeżyciom, ale potem byłem w „kanale” w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Wujek dobra rada
Każdy element przedstawienia Muzeum Drugiej Wojny Światowej ogląda się dobrze. Każdy z osobna jest ciekawy. Największego problemu tego show upatruję w reżyserii. Szczęście w nieszczęściu, bo akurat jest to niedostatek możliwy do uzupełnienia. Szczególnie istotne wydaje mi się doprowadzenie widza do punktu kulminacyjnego wystawy – miejsca, które będzie dla widza punktem emocjonalnego przełomu.
Twórcom Muzeum – gdyby nie zostali z placówki wypchnięci – doradzałbym wypracowanie jakiejś wciągającej ścieżki zwiedzania: zarówno dla grup, jak i dla odbiorcy indywidualnego. Nie można puścić widza „samopas” nie proponując mu jakiegoś klucza odbioru wystawy. Są muzea, w których takich kluczy proponuje się, aż za dużo (np. Muzeum Powstania Warszawskiego), ale są i takie w których stawia się na jedną bardzo wyraźną trasę. Muzeum Drugiej Wojny Światowej jest chyba zbyt rozległe na to drugie rozwiązanie. Zapewne dodatkowy efekt wywierać będą także efekty muzyczne i dźwiękowe. Znacznie trudniej będą mieli muzealnicy z wyznaczeniem wspomnianego punktu kulminacyjnego wystawy. Teraz trudno się zorientować, gdzie on jest. Może zresztą w ogóle go nie ma?
Poprzedniej „ekipie” przekazałbym taką sugestię: Bardzo mocne są trzy sale, przedstawiające warszawskie mieszkanie z różnych okresów wojny – niestety są one poza wystawą główną, w części przeznaczonej dla młodzieży i chyba nie da się ich włączyć w wystawę główną. Ekipie obecnej: upstrzenie ekspozycji tablicami o „żołnierzach wyklętych” to nie ta droga.
Ciekaw jestem, co będzie dalej z Muzeum. Żeby uspokoić zaniepokojonych – myślę, że sukces turystyczny tego miejsca jest i tak murowany, choćby dlatego, że trudno sobie wyobrazić lepszą lokalizację dla takiego obiektu. Bardzo blisko centrum na linii pomiędzy najsławniejszymi atrakcjami Gdańska – Długiego Pobrzeżem (gdzie stoi słynny Żuraw) i Stoczni Gdańskiej. O ile oczywiście wystawa pozostanie otwarta.
Trzeba się jednak martwić, tym że olbrzymi sukces profesora Machcewicza i jego ekipy – stworzenie instytucji, zanim stanął gmach – właściwie już został zaprzepaszczony. Znam wiele przykładów publicznych instytucji, które gdy zakończono ich budowę dopiero zaczynały zadawać sobie pytanie: Co dalej? Co mamy robić w tym pięknym gmachu? W przypadku MDWŚ instytucja od dawna funkcjonowała, wydawała książki, organizowała konferencje – budowała swoją pozycję jako realne centrum myśli o historii. Żeby taka instytucja funkcjonowała i rozwijała się, potrzebuje zaufania. Zaufania darczyńców, widzów, wolontariuszy, pracowników, środowisk naukowych itp. To zaufanie zostało zrujnowane.
Fantastyczna recenzja! Miałam bardzo podobne wrażenia po obejrzeniu wystawy. Dodałabym jeszcze (w ramach łyżki miodu) świetne zabiegi architektoniczne, np. wyjazd przeszkloną windą z podziemnej wystawy (vel „piekła wojny”) na taras widokowy (w roli nieba pokoju z odbudowaną gdańską starówką).
Nie mogę się tylko zgodzić z Pana opinią dot. eksponatów. To one stanowią „mięso” muzealnych ekspozycji. Niestety, nie doceniono tego w ultra-nowoczesnym Polin czy Interaktywnym Muzeum Państwa Krzyżackiego. Obie instytucje są przez brak konkretnych rzeczy puste i pozbawione autentyzmu. Niczym nie da się zastąpić kontaktu z realnym przedmiotem.
Pozdrawiam!
Nie byłem w muzeum, ale odnoszę wrażenie, jakby recenzję pisał nie historyk, tylko dyrektor kreatywny jakiejś agencji reklamowej, zastanawiający sie wyłącznie, co zrobić, aby sprzedać (a może raczej opchnąć) towar jeszcze wiekszej grupie klientów. Bez obawy, muzeum i tak „sprzedaje się” świetnie, a zwiedzający też mają swoją głowę na karku i do tego, żeby zrozumieć i przeżyć, nie potrzebują koniecznie prowadzenia za rączkę ani samych najnowszych krzyków techniki. Tym bardziej, że tych krzyków jest już tak dużo, że zlały sie w jeden wielki szum i żeby być „na bieżąco” trzeba by przebudowywać muzeum dwa razy dziennie. Właśnie po to są muzea, zeby nam przypomnieć, że jeszcze istnieje jakiś świat poza Youtubem i Facebookiem.
Jeszcze nie byłem w Muzeum II WŚ, planuję wizytę niebawem. Zgadzam się z opiną, iż odnosi się wrażenie jakby napisał ją /recenzje/ specjalista od handlu „mydłem i powidłem”, a przecież tematyka II WŚ szczególnie dla nas Polaków jest żywa, …., p. Galbankowski oprócz umizgów wobec „poprzedniej ekipy” i mocnego zaakcentowania stosunku do „białych plam” w naszej historii, w tym wyeksponowana heroizmu Żołnierzy Wyklętych – dla p. Galbanowskiego poważnym zmartwieniem jest obawa przed dodatkowymi „tablicami” o Żołnierzach Wyklętych, jestem przekonany, że to nie jedyna Pana obawa. Ja natomiast jestem optymistą ….i po lekturze kilku recenzji dot. M II WŚ oczekuje uzupełnień choćby m.in. heroicznej roli naszego kraju.
Byłem w Muzeum kilka tygodni temu. Pierwsze wrażenie jest niezłe, ale już po kilku pierwszych salach i powrotach na główny korytarz zaczyna się rodzić nieśmiałe pytanie- o co w tym wszystkim chodzi? Kiedy kończymy wizytę pytanie rozbrzmiewa dużo bardziej natarczywie i sprowadza się do klasycznego: co autor chciał powiedzieć? Niestety, nie znalazłem tej odpowiedzi… nie wiem jaka była myśl przewodnia, co stanowiło ścieżkę scenariusza… Pozostało wrażenie fotoplastykonu: mrugające obrazy, głośne słowa nawzajem przeszkadzających sobie projekcje i eksponaty które w większości są falsyfikatami i rekonstrukcjami… Jestem pewien, że gdyby któreś z istniejących muzeów dostało 500 mln złotych to mielibyśmy super perełkę. A tak to mamy podziemny bunkier pełen pseudo eksponatów i nieczytelną ideą.
udało mi sie odwiedzić muzeum w maju ubiegłego roku. Zwiedzanie zajęło mi 4-5 godzin. Wystawa była bardzo duża, nie wiem czy udało mi się dotrzeć do wszystkich wątków (działów). Na wystawie ukazane są chyba wszystkie aspekty wojny: los cywilów, zniszczenie miast, los żołnierzy, bohaterstwo, zbrodnie, cierpienie, martyrologia, wygnanie, przesiedlenia, polityka, okrucieństwo – wszystkie okropności wojny. Moim zdaniem ogólna wymowa wystawy w muzeum jest antywojenna i to uważam za ogromne osiągnięcie autorów.
Umieszczenie muzeum w Danzig to jakiś ponury żart historii. Jaki wkład w walkę Polaków z hitleryzmem mieli Gdańszczanie ?
Zwiedzałam muzeum ok 4 godz. niestety to za mało by zobaczyć wszystkie prezentacje (nie wiem czy kolejne 4 by mi wystarczyły!). Sale muzealne fajnie zaprojektowane, nieszablonowo, gotowe na przyjęcie dużej ilości zwiedzających. Temat trudny, ale bardzo ciekawie rozszerzony m.in. o wschód, filmy, prezentacje i publikacje ogólnoświatowe. Niektóre tematy prezentowane na dużych salach, część w intymniejszych „zakamarkach”. Zdecydowanie must see w Trójmieście!
Recenzja i sam artykuł o muzeum upolityczniony. Nie warty uwagi.
Warto przyjechać i zobaczyć. Sama wizyta w muzeum nie nauczy nas historii, daje nam wyobrażenie tamtych czasów.
NIGDY WIĘCEJ WOJNY.