Bitwa pod Bladensburgiem – amerykańska żenada
„Kongres Stanów Zjednoczonych (…) zdecydował poprzez ustawę (…), że istnieje wojna pomiędzy Zjednoczonym Królestwem Wielkiej Brytanii i Irlandii oraz podległymi mu prowincjami a Stanami Zjednoczonymi Ameryki i ich terytoriami” – głosiła proklamacja wojny ogłoszona przez prezydenta Jamesa Madisona w czerwcu 1812 roku. Konflikt miał wyzwolić młodą demokrację zza wielkiej wody od kompleksów wobec europejskiej monarchii i uwolnić ją od obaw przed utratą świeżo zdobytej niepodległości.
Zawarty w 1783 roku traktat paryski zrywał co prawda zależność kolonii w Nowym Świecie od angielskiego tronu, ale nie likwidował wielu innych spornych kwestii we wzajemnych stosunkach. Czynnikiem, który właściwie od samego początku rozgrzewał do czerwoności relacje między Albionem a USA, była rywalizacja handlowa.
Światowy outsider
Długa linia brzegowa z licznymi portami i stoczniami oraz nieprzebrany rezerwuar surowca drzewnego dziewiczych lasów Ameryki otwierały przez młodym państwem możliwości rozwoju przemysłu okrętowego na ogromną skalę. Taka sytuacja nie mogła się podobać Wielkiej Brytanii, ponieważ stwarzała zagrożenie dla jej dominacji handlowej na morzach świata.
Dlatego też Londyn robił wszystko, by utrudnić włodarzom byłych kolonii spokojne budowanie zrębów nowej demokracji. Przez lata Whitehall niechętnie akceptował prawomocność Stanów Zjednoczonych. Wbrew paryskim postanowieniom odmawiał również wycofania swoich wojsk z fortów i posterunków na amerykańskiej ziemi.
Co gorsza, podżegane przez agentów Korony i uzbrojone w angielskie muszkiety liczne plemiona Indian często najeżdżały domostwa osadników, siejąc śmierć i poczucie niepewności. Wszystko to sprawiało, że nieokrzepnięte jeszcze państwo stało się niejako z marszu światowym outsiderem, traktowanym przez wielkie mocarstwa jako nie do końca niepodległy twór polityczny.
Podpisany w 1794 roku tzw. traktat Jaya (od nazwiska głównego amerykańskiego negocjatora) tylko na jakiś czas złagodził problemy handlowe i polityczne. Podjęte po 10 latach trwania chwiejnego porozumienia negocjacje w sprawie jego przedłużenia zakończyły się niepowodzeniem, a stan napięcia na linii Waszyngton–Londyn zaczął wyraźnie narastać. Tym bardziej że w międzyczasie USA zyskały nowego sojusznika – Francję rządzoną przez Napoleona. Ambitny Korsykanin doprowadził do unormowania stosunków z USA, z którymi rewolucyjna Francja była nawet w pewnym momencie w stanie niewypowiedzianej wojny.
Czytaj też: Król Ameryki Północnej, czyli człowiek w płaszczu z mapą
Wojna pana Madisona
Sytuacja jeszcze się pogorszyła z chwilą wprowadzenia przez Wielką Brytanię w 1807 roku serii dekretów morskich skierowanych przeciwko amerykańskiej żegludze handlowej. Uwikłana w wojnę koalicyjną z Napoleonem i w dalszym ciągu czująca potencjalną groźbę francuskiej inwazji na swoje terytorium Anglia przystąpiła do bezpardonowej akcji zatrzymywania statków pod amerykańską banderą, które mogłyby dostarczać zaopatrzenie Francuzom.
Co więcej, Anglia uznała również za stosowne werbowanie siłą członków załóg przechwytywanych jednostek do służby w wiecznie głodnej ludzi Royal Navy. Ten tzw. impressment nie był niczym nowym we wzajemnych stosunkach zwaśnionych państw, ale teraz przybrał zdecydowanie na sile. Dość powiedzieć, że między rokiem 1803 a 1812 do służby na okrętach Jego Królewskiej Mości zmuszono od 6 do nawet 15 tys. amerykańskich marynarzy.
Brytyjskie ingerowanie w handel, choć oczywiście dotkliwe, nie było tak upokarzające jak właśnie niecny proceder impressmentu. Jego wręcz masowa skala była obrazą nie do zniesienia dla honoru narodowego Ameryki. Wielokrotne protesty USA w tej sprawie odbijały się głuchym echem w Whitehallu. Taki stan rzeczy nie mógł być dłużej tolerowany i choć Kongres był wyraźnie podzielony co do kwestii zbrojnego konfliktu z Anglią, to jednak pod naciskiem silnego stronnictwa dążących do konfrontacji „jastrzębi” uchwalił proklamację wypowiadającą wojnę Albionowi.
Protesty ugrupowań zdających sobie sprawę z ryzyka walki z europejską monarchią zdały się na nic i 19 czerwca 1812 roku swój podpis pod dokumentem złożył prezydent James Madison. Brak powszechnego poparcia dla siłowego rozwiązania spornych kwestii między USA a Wielką Brytanią sprawił, że pierwsza wypowiedziana przez młode państwo wojna była traktowana przez część społeczeństwa jak prywatna antybrytyjska krucjata pana Madisona.
Czytaj też: Bitwa pod Gettysburgiem. Najkrwawsza batalia wojny secesyjnej
Manifest Destiny
Nie posiadając wystarczających sił do pokonania Royal Navy na morzu, administracja waszyngtońska wybrała wojnę lądową przeciwko słabo bronionym posiadłościom brytyjskim w Górnej i Dolnej Kanadzie. Wielu w stolicy USA wierzyło, że taki podbój jest nieunikniony. Z nadzieją na wielkość Ameryki powtarzano słowa jednego z kongresmenów, który mawiał: „sam Autor Natury wyznaczył nasze granice na południu, nad Zatoką Meksykańską i na północy, przez regiony wiecznego mrozu”. W ten sposób kładziono podwaliny pod ukutą po latach nieoficjalną doktrynę Manifest Destiny głoszącą, że dominacja USA nad całym kontynentem północnoamerykańskim jest praktycznie przesądzona.
Przekonanie o niemalże mesjańskiej roli amerykańskiej demokracji było tak wielkie, że ówczesny sekretarz obrony William Eustis nie zawahał się z dumą stwierdzić, iż: „Możemy zająć Kanadę bez żołnierzy, wystarczy wysłać oficerów do prowincji, a ludzie… zgromadzą się wokół naszego sztandaru”.
Czas jednak pokazał, że entuzjazm wśród kanadyjskich poddanych Jerzego III nie był wcale tak wielki, jak się spodziewano. Dodatkowo dało o sobie znać zupełne nieprzygotowanie USA do wojny. I właściwie tylko prowadzenie przez Anglików działań skromnymi siłami (gros królewskich jednostek walczyło przecież w Europie z Napoleonem) sprawiło, że przy niemocy militarnej Waszyngtonu pierwsze dwa lata konfliktu przebiegły pod znakiem nierozstrzygniętych bitew wzdłuż granicy.
Wojna pana Madisona nabrała rumieńców dopiero z chwilą zakończenia zmagań na Starym Kontynencie. Detronizacja Napoleona w 1814 roku i wiara w ostateczne zniweczenie zagrożenia z jego strony pozwoliła Anglii na zwrócenie baczniejszej uwagi na konflikt za oceanem.
Przez Atlantyk ku Nowemu Światu ruszyły okręty wypełnione tysiącami królewskich weteranów wojen napoleońskich. Ci żołnierze różnili się od znudzonych żołdaków, z którymi mierzyli się Amerykanie w Kanadzie. Oni mieli za sobą krwawe zmagania z Napoleonem i jego gwardią i chcieli szybkiego zakończenia tej wojny.
Cel – Waszyngton
Brytyjskie dowództwo postanowiło tym razem przenieść działania wojenne na terytorium USA. Opracowano plan przejęcia kontroli nad stanami Nowej Anglii na północy i zorganizowania ataku na Nowy Orlean na południowym teatrze walk. W ten sposób zamierzano rozdzielić strategiczne szlaki handlowe w obu regionach i doprowadzić do rozproszenia sił byłych kolonistów.
Oprócz zniszczenia amerykańskiego handlu Brytyjczycy planowali także uderzyć w morale Amerykanów poprzez ataki na miasta przybrzeżne, takie jak Baltimore, Charleston i oczywiście Waszyngton.
Za pomysłodawcę nalotu na stolicę uznaje się kadm. George’a Cockburna. Jego prowadzone od 1813 roku co prawda niewielkimi siłami, ale skuteczne desantowe rajdy na plantacje i osady w zatoce Chesapeake sprawiły, że waszyngtońskie gazety przedstawiały angielskiego dowódcę marynarki jako diabła w niebieskim mundurze. A jedna z redakcji nazwała go nawet „najbardziej znienawidzonym człowiekiem w Ameryce”.
Nic więc dziwnego, że gdy w połowie sierpnia 1814 roku do ujścia zatoki Chesapeake wpłynęła potężna flotylla 20 okrętów Royal Navy wraz z licznymi transportowcami, na okolicznych mieszkańców padł blady strach. Takie niespotykane dotąd królewskie siły zwiastowały wielkie kłopoty.
Czytaj też: Brytania nie zawsze panowała nad falami. Największe upokorzenie w historii Royal Navy
Na pewno tu nie przyjdą
Rzeczywiście, tym razem Albion nie zamierzał się patyczkować z krnąbrnymi kolonistami i bawić w bitewne przepychanki. By wybić z głowy Amerykanom raz na zawsze pomysły na podważanie królewskiego prestiżu, Cockburn zmobilizował doświadczony i profesjonalny desant liczący około 4,5 tys. żołnierzy. Co ciekawe, wśród nich było 200 kolonialnych marines rekrutowanych z szeregów zbiegłych amerykańskich niewolników – dodatkowa potwarz dla amerykańskiego honoru.
Korpus ekspedycyjny miał działać szybko, nie był zatem obciążony licznymi taborami i artylerią (ciągnięto zaledwie 3 działa), ale posiadał baterie rakiet Congreve’a. Ta wunderwaffe tamtych czasów była szalenie nieprecyzyjna, ale ogłuszający i syczący dźwięk, który wytwarzała, oraz jej nieprzewidywalne trajektorie przerażały wrogów – zwłaszcza tych, którym nie było dane znaleźć się pod jej ostrzałem.
Na dowódcę sił lądowych Cockburn wyznaczył gen. Roberta Rossa – chłodnego i wyrachowanego taktyka, który zasłużył się, walcząc w Europie pod dowództwem ks. Wellingtona. 19 sierpnia oddziały Rossa wylądowały w Benedict na brzegu rzeki Patuxent, na południowy wschód od Waszyngtonu i następnego dnia rozpoczęły marsz w górę rzeki. Jednocześnie Cockburn płynął z częścią swojej floty równolegle do marszruty korpusu ekspedycyjnego, niszcząc po drodze jednostki amerykańskiej flotylli zatoki Chesapeake.
Tymczasem w Waszyngtonie zapanował strach i konsternacja. Oto bowiem wróg pojawił się zaledwie 40 km od stolicy, ale nie było pewne, co zrobi dalej. Nowy sekretarz wojny John Armstrong starał się studzić emocje, przekonując, że Anglicy z pewnością nie zaatakują stolicy. „Na pewno tu nie przyjdą” – miał oświadczyć prezydentowi na zwołanej przez niego radzie wojennej. Powoływał się przy tym na nikłe znaczenie strategiczne liczącego wówczas zaledwie 8 tys. mieszkańców Waszyngtonu.
Za główny cel wroga uważał jednocześnie leżące dalej na północ Baltimore, które było wówczas trzecim co do wielkości miastem w USA oraz… bazą wypadową amerykańskich korsarzy – istnej zmory floty handlowej Brytyjczyków, którzy nawet nazwali Baltimore „gniazdem piratów”.
Czytaj też: Kazimierz Pułaski. Bohater(ka?) dwóch narodów
Dwa nagie pistolety
Gdy prezydencka rada wojenna deliberowała nad możliwym kierunkiem uderzenia czerwonych kurtek, rankiem 24 sierpnia gruchnęła wiadomość, że przeciwnik wcale nie zamierza rozprawiać się z baltimorskimi piratami. Gen. Ross bowiem po mylącym stronę amerykańską marszu południowym traktem na Baltimore dokonał nagłego zwrotu na północ i zameldował się pod Bladensburgiem – tylko 10 km od Waszyngtonu. Zatem intencje wroga wreszcie były znane, tyle że zdecydowanie zbyt późno.
Grozy sytuacji dopełniał fakt, że Amerykanie dopiero na wieść o obecności Brytyjczyków u wrót stolicy zaczęli tak naprawdę organizować obronę. W stronę Bladensburga pchnięto pośpiesznie ściągnięte oddziały w sile około 6 tys. żołnierzy (niektóre źródła podają 9 tys.). Większość z nich jednak była słabo wyszkoloną i zorganizowaną milicją. Tak naprawdę do walki z „niezwyciężonymi Wellingtona”, jak nazywano brytyjskich wiarusów, nadawało się około 1000 regularnych żołnierzy armii, Royal Marines oraz marynarzy z zatopionej flotylli zatoki Chesapeake dowodzonych przez charyzmatycznego i groźnego kmdra Joshuę Barneya, który wcześniej dał się poznać Brytyjczykom jako bezwzględny korsarz. Natomiast jednego Amerykanom nie brakowało – artylerii – i to w jej sile pokładali nadzieje na ocalenie stolicy.
Owym istnym kolażem oddziałów dowodził gen. William Winder. Był on jednak bardziej prawnikiem niż żołnierzem. Do tego jego biegłość na sali sądowej dopełniana ogromną arogancją czyniła go najgorszym typem dowódcy – i to takim, który nie chce słuchać profesjonalistów.
Tym razem jednak zadanie obrony stolicy zdawało się przekraczać możliwości Windera, który wysłał do prezydenta prośbę o jak najszybszą radę, co tak naprawdę ma robić. W pierwszym odruchu Madison wysłał pod Bladensburg sekretarza stanu Jamesa Monroe’a, by wspomógł Windera w przygotowaniach. Ten skwapliwie wykonał rozkaz, wprowadzając jednak, jak się później okazało, swoimi autorytarnymi decyzjami tylko zamęt w i tak mało zorganizowanej obronie.
Jakby tego było mało, obecny przy rozmowie z prezydentem i milczący przez większość spotkania sekretarz wojny John Armstrong nagle się odezwał, prorokując klęskę amerykańskiej milicji w starciu z czerwonymi kurtkami. Madison, zdenerwowany uwagą Armstronga, polecił również jemu dołączyć do Windera w Bladensburgu. Prezydent obiecał również, że sam przybędzie na pole bitwy, jeśli wystąpią jakiekolwiek „trudności w kwestii autorytetu”. Oznaczało to, że arogancki Winder będzie musiał stawić czoła „niezwyciężonym Wellingtona”, wścibskiemu prezydentowi i pesymistycznemu sekretarzowi wojny. To był prawdziwy przepis na katastrofę.
Gdy Madison szykował się do wyjścia, sekretarz skarbu wręczył mu parę pistoletów. Do dziś nie wiadomo po co – może na wróżbę zwycięstwa?
Most na rzece… Anacostia
Tymczasem gen. Winder zdecydował się stawić czoła Brytyjczykom na zachodnim brzegu rzeki Anacostia, pozostawiając Bladensburg na pastwę wroga. Przegapił przy tym możliwości obronne wysokiego terenu Lowndes Hill na przeciwległym brzegu. Wierzył bowiem, że szachując artylerią wąski most (który, jak mniemał, był jedyną przeprawą przez rzekę) u wylotu miasta, będzie panem sytuacji. W swej arogancji zaniedbał jednocześnie dokładne rozpoznanie, przez co nawet nie wiedział o dogodnych brodach w pobliżu, co już wkrótce uświadomił mu przeciwnik. Nie przyszło mu też do głowy, żeby ów newralgiczny most spalić. No cóż, na studiach prawniczych nie było zajęć z taktyki pola walki.
Na zachodnim krańcu mostu Amerykanie wznieśli linię słabych umocnień polowych z baterią sześciofuntowych dział. Artylerię miały osłaniać trzy pułki milicji i 150 regularnych strzelców. Niestety, za radą panoszącego się wszędzie Monroe’a oddziały te ustawiono zbyt daleko na tyłach, aby zapewnić skuteczną osłonę działom.
Dalej też nie było lepiej, gdyż kierując się swoim wojennym geniuszem, gen. Winder rozdzielił siły na trzy linie obrony. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że każda z nich znajdowała się ponad 1,5 km od siebie – zdecydowanie poza zasięgiem skutecznego wsparcia. I tu również pojawił się niepożądany element zamieszania w postaci sekretarza. Ten z sobie tylko znaną logiką przestawił kilka jednostek bez informowania o tym gen. Windera. Jego interwencja spowodowała wiele bezcelowych marszów, które tylko demoralizowały i wyczerpywały niedoświadczoną milicję.
Dzień na wyścigach
Tymczasem ze swojego stanowiska dowodzenia na Lowndes Hill gen. Ross miał doskonały widok na amerykańskie linie. Prawdziwy spektakl zmian formacji i pozycji sił Windera musiał śmieszyć doświadczonego oficera ks. Wellingtona. Nie zamierzał jednak lekceważyć przeciwnika i zarządził dokładne rozpoznanie okolic mostu.
Zaniedbanie Windera w tej kwestii stało się kartą atutową brytyjskiego dowódcy. Odkrycie przez jego zwiadowców dogodnych brodów po obu stronach mostu ułatwiło Rossowi zaplanowanie uderzenia. Teraz czekał tylko na podciągnięcie reszty swoich sił, które nieco marudziły na trakcie do Bladensburga. W końcu pod naciskiem kadm. Cockburna około 12.30 gen. Ross zarządził generalny atak. Żołnierze w czerwonych mundurach sprawnym marszem ruszyli przez most i brody. Ich natarcie poprzedzały grupy strzelców wyborowych. Ustawieni w uporządkowanych szeregach Amerykanie byli dla nich idealnymi celami. Tym samym zdawali się odgrywać za wojnę o niepodległość USA, kiedy to kolonialni minutemani zbierali krwawe żniwo wśród walczących w linii czerwony kurtek.
Zdecydowany atak Brytyjczyków załamał się jednak pod zmasowanym ogniem dobrze wstrzelanych dział amerykańskich. Ich kule zmasakrowały idących w pierwszej linii żołnierzy, a reszta zaległa, szukając gorączkowo osłony. Nie wiadomo jak dalej potoczyłoby się natarcie, gdyby nie osobisty przykład dowodzącego na tym odcinku płka Thorntona, który z szablą w ręku poderwał swoich żołnierzy do kolejnej szarży. Wkrótce dołączyły do niego następne oddziały, które wreszcie dotarły do Bladensburga. Tym razem armaty nie powstrzymały Brytyjczyków. Przy wsparciu przerażających rakiet Congreve’a pierwsza linia Windera została przełamana, a milicja w panice zaczęła uciekać.
Ze względu na rozmieszczenie na dużej przestrzeni swoich wojsk dowódca amerykański nie miał pojęcia, co tak naprawdę dzieje się na poszczególnych odcinkach. Dopiero gdy spanikowani uciekinierzy z pierwszej linii zaczęli napływać w jego stronę, Winder zdał sobie sprawę z powagi położenia.
Chcąc odbudować zdewastowaną linię frontu, rozkazał kilku pułkom przesunięcie się do przodu. Mimo początkowych sukcesów wspartych celnym ogniem działowym, kolejna seria rakiet kongrewskich spowodowała, że i ci ludzie załamali się i podali tyły. Oficerowie próbowali jeszcze ich pozbierać, ale widok brytyjskich posiłków na moście sprawił, że ponownie poszli w rozsypkę. Naciskających na nich Brytyjczyków nie zdołała powstrzymać też druga linia obrony, która szybko przestała istnieć.
Impet żołnierzy Rossa zmalał dopiero po uderzeniu na trzecią linię. Po dwukrotnym odrzuceniu ataku przez silną artylerię i zdyscyplinowanych marynarzy dowodzonych przez groźnego kmdra Barneya Brytyjczycy zdali sobie sprawę, że tym razem mają do czynienia z profesjonalistami. Zapadli więc na swoich pozycjach, czekając na posiłki. Dopiero po ich przybyciu ruszono do ostatecznego natarcia.
Ludzie Barneya dokazywali cudów waleczności, masakrując ogniem działowym kolejne szeregi Anglików. Ciężko rannego płka Thorntona zastąpił gen. Ross, pod którym zaraz też zabito konia. Mimo to jednak poprowadził osobiście kolejną szarżę na ziejące ogniem szańce amerykańskich marynarzy. Walka zdawała się nie mieć końca, gdy nagle widok nadciągających kolejnych mas czerwonych kubraków spowodował panikę wśród amerykańskich cywilów obsługujących wozy amunicyjne. Przerażeni woźnice jak na wyścigach rzucili się do ucieczki w stronę stolicy, pozostawiając żołnierzom Barneya po kilka pocisków na karabin.
Postrzelonemu w udo komandorowi udało się jeszcze nakazać swoim ludziom wycofanie, zanim zemdlał z powodu utraty krwi. Być może nawet nie wiedział, że w tym samym czasie gen. Winder zupełnie stracił głowę i po serii sprzecznych rozkazów, mających jeszcze ratować sytuację, uciekł wraz z resztą wojsk z pola bitwy. Prezydent Madison, który wobec zaistniałych „trudności w kwestii autorytetu” pojawił się pod Bladensburgiem, również został porwany przez falę pędzących uciekinierów. Około godz. 16 „Bladensburg Races”, jak nazwali ową batalię Brytyjczycy ze względu na szybkość ucieczki amerykańskiej armii, dobiegł końca.
W walkach Albion stracił 64 zabitych i 185 żołnierzy zostało rannych, podczas gdy z armii gen. Windera ubyło według różnych szacunków zaledwie od 10 do 26 poległych, kilkudziesięciu rannych i około 100 jeńców. Straty USA nie były zatem poważne, ale żenujący styl klęski na długo stał się tematem tabu wśród amerykańskiego społeczeństwa. A kolejne upokorzenie – spalenie Kapitolu – dopiero nadchodziło.
Bibliografia
- Brogan H., Historia Stanów Zjednoczonych Ameryki, tłum. E. Macauley, Wrocław 2004.
- Hickman K., War of 1812: Battle of Bladensburg, ThoughtCo [dostęp: 13.08.2021].
- Kłosowicz R., Nowy Orlean 1815, Warszawa 2000.
- Kłosowicz R., Wojna amerykańsko-brytyjska 1812–1814, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2003.
- Smoleński P., Spalenie Waszyngtonu rzuciło Amerykę na kolana, Ale Historia [dostęp: 13.08.2021].
- Whitlow Z., Bladensburg: Before the British Could Torch the Capital of the United States… They had one more stop to make, Battlefields.org [dostęp: 11.08.2021].
- Wieczorkiewicz P.P., Historia wojen morskich. Wiek żagla, Londyn 1995.
Dodaj komentarz