Eddie „Orzeł” Edwards. Najlepszy „najgorszy skoczek narciarski w historii”
Kiedy w 1988 roku w kanadyjskim Calgary Eddie „Orzeł” Edwards pojawił się na najważniejszej imprezie czterolecia, wzbudził skrajne emocje. Kibice go uwielbiali. Działacze – niekoniecznie. Brytyjczyk doprowadził bowiem do sytuacji, w której najsłabszy sportowiec cieszył się większym wzięciem niż wielki mistrz. Ale historia Edwardsa to nie tylko ciągłe lądowanie na buli. „Orzeł” udowodnił, że można spełnić marzenia.
Zamieszkałe przez sto tysięcy ludzi Cheltenham jest znane z naturalnych wód alkalicznych. Przez cały rok do tamtejszych Town Hall lub Pittville Pump Room przyjeżdżają turyści, by na własnej skórze przekonać się o ich cudownych właściwościach. Ale Cheltenham to nie tylko wody. Miasto dało światu Briana Jonesa – założyciela i pierwszego lidera kultowej kapeli muzycznej The Rolling Stones, a wcześniej Edwarda Adriana Wilsona – badacza i podróżnika.
5 grudnia 1963 roku na świat przyszedł kolejny obywatel tej miejscowości. Przez kilka lat nic nie zapowiadało, że to on zostanie najsłynniejszym mieszkańcem Cheltenham. Nazywał się Michael Thomas Edwards i w przyszłości miał podbić serca kibiców skoków narciarskich.
„Jeszcze kiedyś ich dogonię”
Calgary. 14 lutego 1988 roku. Trwał konkurs olimpijski na skoczni normalnej (K-89). Na belce pojawia się kolejny zawodnik. Inny niż pozostali: sylwetką nie przypominał skoczka narciarskiego – po prostu był za gruby. Do tego na jego nosie spoczywały wielkie okulary. Spikerka odczytuje: „Oznaczony numerem 24! Michael Edwards!”.
W tym momencie publiczność zaczyna klaskać i krzyczeć. Zachowuje się tak, jakby miała zobaczyć występ największego idola, pierwszoplanowej gwiazdy dyscypliny. Doping wzmaga się, kiedy Brytyjczyk rusza. Układa ciało w coś na kształt pozycji dojazdowej, nabiera prędkości i hop! Już jest w powietrzu. Jego lot jest niepewny, ręce kręcą się w przód, a narty bezwładnie falują. Ląduje. Odległość 55 metrów jest najkrótszą, jaką widzowie obejrzeli tego dnia, ale głosy zachwytu nie milkną. W drugiej serii – to samo. I odległość, i atmosfera towarzysząca występowi Edwardsa są wyjątkowe.
Osiem dni później zmagania przenoszą się na duży obiekt (K-114). Edwards, jak to zwykle bywa, jest ostatni, ale to do niego i do zwycięzcy Mattiego Nykänena ustawiają się kolejki dziennikarzy. Fin, zdobywając w Calgary trzy złote medale olimpijskie, tylko przypieczętował status legendy skoków narciarskich. Eddie umocnił wizerunek maskotki-marzyciela, dla którego start na igrzyskach był największym spełnieniem:
To najpiękniejszy dzień w moim życiu. Kanadyjska publiczność przyjęła mnie fantastycznie. Jeszcze nie mogę uwierzyć, że zostałem olimpijczykiem. Wcale nie martwi mnie też to, że moja nota za obydwa skoki jest niższa od każdego z moich rywali za jeden. Skaczę dopiero od dwóch lat i jeszcze kiedyś ich dogonię.
Nie dogonił. Po konkursach olimpijskich z 1988 roku działacze FIS zdecydowali się wprowadzić system kwalifikacji. Chcieli w ten sposób uniknąć sytuacji, w której słabeusz wzbudza większe zainteresowanie i sympatię niż najlepsi. Eddie nie poradził sobie z kwalifikacyjnym sitem. Nie oznacza to jednak, że ze skoków zrezygnował.
Czytaj też: Ski, łyże czy narty? Początki narciarstwa w Polsce
Droga do sławy i igrzysk
Michael Edwards urodził się w grudniu 1963 roku. Jego matka pracowała w fabryce produkującej drzwi aluminiowe, a ojciec, dziadek i pradziadek byli tynkarzami. Ośmioletni Eddie oznajmił, że i owszem, w przyszłości może kontynuować tynkarską tradycję, ale w pierwszej kolejności chce zostać olimpijczykiem.
Pięć lat później zwęszył swoją wielką szansę – rodzice zafundowali mu wyjazd do Włoch, gdzie pierwszy raz zjechał na nartach. Narciarstwo alpejskie miało otworzyć mu wrota igrzysk. Niestety, konkurencja była zbyt duża, a brytyjscy działacze nie patrzyli na Edwardsa z nadzieją. Postanowił zmienić fach i pod koniec 1985 roku udał się na skocznie w Lake Placid. Tam wypytał, co i jak, zorganizował sprzęt i oddał premierowe skoki. Najpierw na obiekcie K-10, potem K-15 i K-40. Po powrocie do kraju załatwił wszystkie formalności związane ze startami w europejskich zawodach i rozpoczął swoje show.
W Wielkiej Brytanii skoki narciarskie są dyscypliną niszową. Co prawda w latach 30. XX wieku w mistrzostwach świata brało udział kilku zawodników z tego kraju, ale ani Captain C.G.D. Legard, ani Guy Nixon, ani Colin Wyatt nie zrobili oszałamiających karier. Przez kolejne dziesięciolecia sport ten pokryły kilogramy kurzu. Niedofinansowany i zapomniany czekał na swoje przebudzenie. Przełom przyszedł latem 1986 roku.
Marzenia o igrzyskach zaniosły „Eddiego” do Kandersteg. Ta położona w Alpach Berneńskich szwajcarska miejscowość stała się jego bazą treningową. Na miejscu przyszły olimpijczyk miał wszystko, co potrzebne do poprawienia formy: pokrytą igielitem skocznię, górskie szlaki turystyczne i… pracę. Edwards sam finansował sobie treningi, przez co musiał imać się różnych zajęć. Oczywiście najchętniej brał roboty tynkarskie, ale nie gardził też odśnieżaniem czy sprzątaniem.
Robił wszystko, by zrealizować marzenie: spał w samochodzie, garażach, jadł skromnie i dzień w dzień skakał. Nie załamał się nawet po upadkach, w skutek których gruchotał sobie kości. Po latach stwierdził też, że w tamtym okresie był tak biedny, że gdy zerwał pasek w kasku nie kupił nowego, tylko w miejsce uszkodzenia wstawił zwykły sznurek. I potem znów wyszedł na skocznię.
Szerszej widowni Brytyjczyk pierwszy raz zaprezentował się w Pucharze Europy w Sankt Moritz. Skoczył wówczas 60 metrów i zajął ostanie miejsce. Co zrobił później? Czy po tak katastrofalnym starcie wrócił do treningów? Nie! Podniósł sobie poprzeczkę i cztery dni później, 30 grudnia 1986 roku, pojawił się na belce w pierwszym konkursie 34. Turnieju Czterech Skoczni w Oberstdorfie.
Zawody były transmitowane przez telewizję. To wtedy Europejczycy poznali „najgorszego skoczka narciarskiego w historii”. Podobnie jak Edwards po skoku, kibice również przecierali oczy ze zdumienia. Edwards wychodził z progu niczym „Orzeł”, by po chwili paść na zeskok jak martwa papuga. I tak konkurs za konkursem. Ku uciesze publiczności.
Przez cały rok 1987 „Eddie” zbierał cenne doświadczenie i odnosił kolejne, osobiste sukcesy. Na początku roku pobił brytyjski rekord w długości skoku narciarskiego (72,5 m), w Oslo udało mu się zająć przedostatnie miejsce w konkursie Pucharu Świata, a kilka tygodni przed rozpoczęciem igrzysk został zaproszony do Finlandii, gdzie wspólnie z kadrą tego kraju szlifował olimpijską formę.
Swoją drogą Finowie uwielbiali „Orła”. Nie dość, że pozwalali mu trenować, gwarantowali nocleg, choćby w szpitalu psychiatrycznym, to po latach tak chętnie słuchali nagranych przez niego piosenek „Mun nimeni on Eetu” („Nazywam się Eetu”) i „Eddien siivellä” („Na skrzydle Eddiego”), że te stały się hitami tamtejszych list przebojów.
Czytaj też: Assarmot: pierwsza polska fabularna gra planszowa
Popularność, pieniądze i trudności
Po starcie w Calgary popularność Edwardsa sięgnęła zenitu. Na lotnisku witały go tłumy, a w kolejce ustawili się kolejni, potencjalni współpracownicy. Chociaż nie był wielkim sportowcem, nie miał sobie równych w otwieraniu centrów handlowych, sędziowaniu konkursów piękności i strzelaniu z armat cyrkowych. Biuro turystyczne Devon zapłaciło mu za pokazanie się w stroju orła. Niestety, nie udało się znaleźć żadnego, więc Edwards łaskawie zgodził się na założenie kostiumu kurczaka.
Bulwarówki co chwilę donosiły o jego rzekomych romansach. Żądne sławy dziewczyny przyznawały w wywiadach, że zrobiły „to” z Eddim 16 razy w ciągu nocy, albo pytały, dlaczego Edwards je zostawił. Sława przyniosła też „Orłowi” spore pieniądze. On sam przyznał, że przez jego palce mogło przepłynąć ponad milion dolarów.
Dziesięć lat po Calgary uparty Brytyjczyk nosił się z zamiarem startu w Nagano. Więcej, pomimo zaostrzenia przepisów i wprowadzeniu „Zasady Eddiego Edwardsa”, spełnił nawet część wymagań kwalifikacyjnych. Występ „Orła” w Calgary był możliwy, ponieważ ówczesne przepisy nie były zbyt restrykcyjne. Eddie sam zresztą to przyznawał:
W tym czasie istniała reguła, że kraj może wysłać jednego przedstawiciela w każdej konkurencji rozgrywanej na igrzyskach. Uwielbiałem jazdę na nartach, a jako dziecko chciałem być kaskaderem, więc postanowiłem to połączyć. […]
Dwa lata przed igrzyskami olimpijskimi stwierdziłem, że być może uda mi się dostać do Calgary, ponieważ żaden inny Brytyjczyk nie zamierzał się zgłosić. Zacząłem podróżować i trenować. Otrzymałem wiele porad od austriackich i francuskich trenerów skoków narciarskich, ale – ponieważ nie umiem mówić ani po francusku ani po niemiecku – wiele z nich wpadało mi jednym uchem, a wypadało drugim.
Eddie Edwards przez całą sportową karierę zdawał sobie sprawę ze swoich niedoskonałości, chociażby ogromnej wady wzroku. Zapytany kiedyś, co musiałoby się stać, aby w końcu zwyciężył, bez chwili namysłu odpowiedział: „Największe szanse miałbym wtedy, gdyby konkurs skoków narciarskich zorganizowano raz w gęstej mgle”.
Po show, jakie w kanadyjskim mieście mogli obejrzeć kibice, organizatorzy postanowili, że już nigdy nie dopuszczą do podobnej sytuacji. Oprócz kwalifikacji do konkursu, które stały się stałym elementem skoków narciarskich, postanowiono, że na kolejnych igrzyskach będą mogli wystartować tylko i wyłącznie zawodnicy, którzy rywalizują w międzynarodowych zawodach i zajmują w nich lokaty, co najmniej, w pierwszej pięćdziesiątce stawki.
Brytyjczyk ustąpił? Oczywiście, że nie, ale w 1991 roku pojawiły się kolejne kłopoty: w wyniku upadku funduszu powierniczego Edwards stracił blisko 750 tysięcy dolarów i ogłosił bankructwo. Brak pieniędzy wiązał się z brakiem startów. Do Albertville w 1992 i Lillehammer w 1994 roku nie pojechał.
W 1997 roku na horyzoncie pojawiła się możliwość, dzięki której Eddie mógł w stu procentach skoncentrować się na treningu. Postanowił ją wykorzystać. Otrzymał pomoc od firmy czarterowej Eagle Airlines z Guernesey – wyspy na kanale La Manche – która zabezpieczyła go od strony finansowej. Rozpoczął „operację Nagano”. Trenował w Stanach Zjednoczonych, zrzucił kilka zbędnych kilogramów i doskonalił technikę. Wystartował również w międzynarodowych zawodach w Lake Placid. Właśnie ten ruch miał umożliwić mu wyjazd na kolejne igrzyska. Wspominał to tak:
Myślałem, że uda mi się obejść tę zasadę i wystartować podczas igrzysk olimpijskich w 1998 roku. W 1997 roku rywalizowałem w Lake Placid. Skakałem bardzo dobrze. W Calgary, dziewięć lat wcześniej, skoczyłem 73,5 m na dużej skoczni, a na małej 55 m. Tam, w USA, znacznie poprawiłem te wyniki: 86 m na normalnej i 115 m na dużej skoczni.
Ale, mimo że zająłem 29. miejsce, ludzie odpowiedzialni za kompletowanie zawodników do konkursów olimpijskich powiedzieli, że w tamtych zawodach startowali przedstawiciele z pięciu, a nie z wymaganych sześciu narodów. Tym samym nie mogłem pojechać do Japonii.
Tak skończył się olimpijski sen brytyjskiego „Orła”. Ale jego magia trwa nadal. Edwards pisał książki, na podstawie jego życia nakręcono film, udzielał się w telewizji, biegł w sztafecie olimpijskiej i ciągle skakał. W 1988 roku ten zabawny i charyzmatyczny mężczyzna wzbudzał skrajne emocje: jedni nazywali go klaunem, a inni twierdzili, że jest idealnym olimpijczykiem. Takim, dla którego start jest ważniejszy niż wynik.
Bibliografia
- A. Dworakowski, Nie tylko Eddie Edwards czyli o skoczkach z Wielkiej Brytanii, Skijumping.pl (dostęp: 1.03.2021).
- F. Lidz, Whatever Happened to Eddie the Eagle, Britain’s Most Lovable Ski Jumper?, Smithsonian MAGAZINE (dostęp: 1.03.2021).
- S. Jeffries, Flying high, The Guardian (dostęp: 1.03.2020).
- „Orzeł uziemiony” [w:] Przekrój, 14 lutego 1993.
Orzeł jak Orzeł ale jeszcze lepszy był pływak z Afryki, który o mało co nie utopić się w basenie na Olimpiadzie. Zresztą podobny numer wywineła w latach 60-tych pewną Dunka, która pływalnia co prawda szybko ale nie posiadała wytrzymałości. A Edi Orzeł swoimi skokami na odległość 36 metrów i dziura na tyłku w kombinezon lepiej bawił publiczność niż występy komików. Startujący w 4 -ce bobslejowej zawodnicy z Jamajki dorównywali mu klasą.