Ekspedycja w nieznane – Siuksowie na drodze wyprawy Lewisa i Clarka
Historia USA pisana jest przede wszystkim przez zdobywców. Europejscy kolonizatorzy, którzy przed wiekami zaczęli się pojawiać na egzotycznym lądzie, spotkali się z naturalnym pięknem, ale też realnym niebezpieczeństwem. Przedstawiciele indiańskich plemion, pierwotnych władców amerykańskiego kontynentu, w pewnym sensie mogli czuć się bardzo podobnie.
Podróż w jedną stronę
Ekspedycja Krzysztofa Kolumba, który za swoje dokonania został mianowany admirałem i pierwszym namiestnikiem hiszpańskich kolonii w Ameryce Środkowej, stanowiła prawdziwy przełom. Kulturowy, społeczny, polityczny. Nieznany wcześniej ląd stał się miejscem do życia dla osadników z Europy. A raczej współistnienia. Bo przecież amerykański kontynent miał już swoich władców.
Minęło kilka wieków. W 1803 roku Meriwether Lewis i William Clark – podróżnicy i odkrywcy, doskonale wykształceni w tajnikach kartografii i astronomii, znający się ze służby w milicji stanowej – na polecenie prezydenta Thomasa Jeffersona zostali oddelegowani w pierwszą amerykańską ekspedycję ku zachodnim granicom kontynentu.
Przygotowując się do niej nie mogli się spodziewać, kogo spotkają na swojej drodze. Podstawowym założeniem wyprawy było znalezienie najkrótszej i najbardziej dogodnej drogi komunikacyjnej pomiędzy USA a Pacyfikiem. Terytorialna ekspansja wiązała się również z polityczną rywalizacją, wszak Francja i Hiszpania nie pozostawały bierne w dążeniu do poszerzenia wpływów.
Jednak z czasem zaczęły się także pojawiać cele poboczne wyprawy. Zresztą, niemniej ważne. Płynąc galerą po rzekach Missisipi i Missouri, przemieszczając się przy użyciu kanoe i świetnie wytrenowanych wierzchowców, a także wykorzystując siłę własnych mięśni podczas długich marszów, odkrywcy mieli okazję, żeby poznać dzikie piękno Ameryki. I wejść w tajemniczy świat indiańskich plemion.
Wrogowie i sprzymierzeńcy z Wielkich Równin
Płaskie, niesamowicie rozległe tereny, na której rysuje się malowniczy horyzont. Niesamowite bogactwo zwierzyny – podobno w każdej kępie drzew nad rzeką zaobserwować można było stada wapiti, nazywanych potocznie jeleniami. Najróżniejsze okazy ptactwa. I niezliczone ilości bizonów. Oto i preria. Spotkanie z Siuksami, datowane na wrzesień 1804 roku, także ze względu na naturalną scenerię musiało wywrzeć na badaczach szczególne wrażenie.
Mieszkańcami Wielkich Równin byli też Apaczowie z plemion Mescalero i Jiracilla, Czejenowie, Komancze, Kri czy Arapaho. A to jeszcze nie wszyscy. Dakotowie, nazywani również między innymi Siuksami czy Lakotami. W czasie odkrycia Ameryki przez Kolumba wspomniane plemię czerwonoskórych najprawdopodobniej zamieszkiwało w okolicach Florydy. Potem zaczęli migrować w okolice górnego biegu Missisipi oraz Wielkich Jezior. Mniej więcej od połowy XVIII wieku, w wyniku krwawych walk z plemieniem Czipewejów, Siuksowie musieli przenieść się na Zachód. Dzięki temu ich przedstawiciele spotkali się z Lewisem i Clarkiem.
Meriwether Lewis był odpowiedzialny za organizację swoistego spotkania dyplomatycznego pomiędzy plemionami Siuksów a kapitanami ekspedycji. Zadziwiające jest to, że spotkanie zaaranżowane na terenie dzisiejszego miasta Pierre odbywała się w atmosferze wzajemnego szacunku, pod którym dało się wyczuć jednak niepewność. Początkowa życzliwość nie przełożyła się jednak na dalsze porozumienie między kolonistami a rdzennymi mieszkańcami Ameryki. Choć czytając relację, można byłoby dojść do wniosku, że niewiele brakowało.
Z podróżniczych zapisków dowiadujemy się o tym, że wodzowie i wojownicy w darze przynosili znaczne ilości bizoniego mięsa. Lewis odwdzięczył się medalami oraz podarkami – kurtkami mundurowymi i trójgraniastymi kapeluszami przeznaczonymi dla Czarnego Bizona i dwójkę pozostałych wodzów. Dakoci byli jednak obruszeni symbolicznymi datkami, stąd też kapitanowie zaprosili ich na pokład łodzi, gdzie każdy został poczęstowany szklanką whisky. Alkohol i wyczuwalne napięcie zwiastowało groźbę realnego konfliktu. Niewiele zresztą brakowało, że dalsza część wyprawy – badanie zlewiska Missouri i Oregonu – przypadłaby w udziale komuś innemu. Lewis i Clark mogliby skończyć martwi, gdyby zostały wystrzelone strzały z cięciw indiańskich łuków. W stanie pełnej gotowości byli również wojskowi.
Ostatecznie nie doszło jednak do żadnej masakry. Strach zmieszany z szacunkiem, bojaźń spleciona z gorącą krwią jednych, jak i drugich… emocje opadły, a już następnego ranka dowódcy wyprawy – na prośbę Czarnego Bizona – zostali przyjęci jako goście w wiosce Siuksów. Wypalenie fajki pokoju łączyło się z osobliwym rytuałem. Tańcem skalpów, bodaj pierwszym, jaki na żywo widzieli Amerykanie. Rytuał odbywający się w największym tipi był przeżyciem iście hipnotycznym. Donośny śpiew, rytmiczne bicie w tamburyny i zmysłowe ruchy kobiet, które trzymały w rękach skalpy i trofea zdobyte przez ich ojców, musiały budzić fascynację, ale również lęk. Zwłaszcza że taniec trwał aż do północy. Godziny duchów.
Życie w cieniu niebezpieczeństwa
Zapis z wyprawy Meriwether Lewis i William Clark odsłania niezwykły obraz historii amerykańskiego kontynentu, a także trudnych – z bardzo wielu, bardzo różnych względów – relacji pomiędzy indiańskimi społecznościami a kolonizatorami. Wzajemne poznanie było okupione wielkimi emocjami. Symboliczny język często ustępował argumentom siły. Uśmiercanie – prawo silniejszego – stanowiło niemałą pokusę. Choć to kulturowe porozumienie, nawet chwilowe, mogło stanowić prawdziwą wartość w podróżniczych odkryciach.
Historia USA pisana jest przede wszystkim przez zdobywców. Współcześnie można jednak usłyszeć głos należący również do rdzennych mieszkańców, pierwszych władców amerykańskiego kontynentu. Równie dumnych, często równie bezwzględnych, co kolonizatorzy. Historia jednych i drugich splata się w nierozerwalny – krwawy, tragiczny, ale fascynujący sposób.
Co za bzdury, ląd był znany już dużo wcześniej, jak można pisać takie głupoty?
stylistycznie straszne, nie do czytania zupełnie, strzały wystrzelone z cięciw, ha, ha, ha!! Czy. „absolwent filologii polskiej” widział w ogóle łuk na oczy?