Twoja Historia

Portal dla tych, którzy wierzą, że przeszłość ma znaczenie. I że historia to sztuka dyskusji, a nie propagandy.

Jak powstańcy przemieszczali się w labiryncie warszawskich kanałów?

Grupa przewodników po kanałach po wyjściu na powierzchnię z włazu przy ul. Malczewskiego 6 na Mokotowie.

fot.domena publiczna Grupa przewodników po kanałach po wyjściu na powierzchnię z włazu przy ul. Malczewskiego 6 na Mokotowie.

Brud, ciemność, smród, a na dodatek brak wyraźnych punktów orientacyjnych. Bez doświadczonego przewodnika łatwo było zgubić się w podziemnym labiryncie. Perspektywa pobłądzenia w kanałach była dla powstańców równie przerażająca, co spotkanie oko w oko z Niemcami. Jak radzili sobie w tunelach?

Ochotników do służby kanałowej na trasie Stare Miasto–Żoliborz szkolono w najróżniejszych zadaniach. Od przeprowadzania dużych grup, liczących nawet do ponad 40 ludzi, przez patrolowanie kanałów i pilnowanie w nich porządku, po walkę z Niemcami.

Mapa rysowana kredą

Nie dysponowali na co dzień żadnym specjalnym sprzętem, z ubraniami przystosowanymi do panujących tam warunków na czele. Podobnie jak członkowie patroli na trasie Śródmieście–Starówka nie byli entuzjastami wysokich butów. Wlewające się do nich woda i błoto skutecznie utrudniały im tak samo chodzenie, zawsze to dodatkowy ciężar, który trzeba podnieść, robiąc krok, jak i utrzymanie ciszy. Chlupot w zamkniętym kanale rozchodził się echem, zwiastując ich nadejście na wiele metrów do przodu.

Zamiast nich decydowali się na zwyczajne trzewiki, które nawet pomimo tego, że od razu przemakały, to znakomicie nadawały się do chodzenia. Szybko zrezygnowali także z chodzenia w skarpetkach. Nieustannie obcierały im stopy, podczas gdy na dole najmniejsza nawet ranka mogła skończyć się zapaleniem i chorobą. Zamiast nich zakładali onuce, wygodniejsze i bezpieczniejsze.

Żołnierze Batalionu „Zośka” nieopodal włazu kanałowego przy ul. Wareckiej.

fot.Jerzy Tomaszewski/domena publiczna Żołnierze Batalionu „Zośka” nieopodal włazu kanałowego przy ul. Wareckiej.

Jeszcze ważniejsze od tego, w czym chodzić, było to, jak chodzić. Każdy, kto miał zostać przewodnikiem, musiał odbyć szkolenie. Jeden z jego najważniejszych elementów dotyczył utrzymania porządku w kolumnie. Obszernie pisał o tym Sheybal:

Kanał, którym dojdziemy do burzowca, jest ciasny i wymaga postawy skulonej, natomiast w burzowcu będziemy szli wyprostowani. Ponieważ będzie zupełnie ciemno, trzeba iść bardzo blisko siebie, tak by każdy dotykiem wyczuwał idącego przed nim, od czasu do czasu sprawdzając jeszcze jego obecność wyciągniętą ręką (…).

Na ruszenie kolumny do przodu – zarówno na początku, po zejściu wszystkich do kanału, jak i po chwilowym zatrzymaniu – ostatni w kolumnie, którym jest pomocnik dowódcy, daje znak trzykrotnym uderzeniem w plecy poprzednika. Sygnał ten może dojść do przewodnika tylko wtedy, gdy kolumna jest dostatecznie zwarta, wobec czego jego dojście jest dla prowadzącego wskazówką, że może rozpocząć marsz do przodu (…).

Oczywiście technika chodzenia po kanałach była zdecydowanie bardziej skomplikowana. (…) Dla łączników ściany stanowiły istną mapę. Tak jak niebo pomaga na morzu ustalić lokalizację i kierunek dalszego rejsu, tak bruzdy w szlamie pozwalały zorientować się, w którą stronę i kiedy należy skręcić, a kiedy iść prosto przed siebie. (…) Czasem znaki po prostu rysowano kredą. Strzałki, nazwy ulic, cokolwiek, co dawało szansę na ustalenie, gdzie się jest i czy można już wychodzić na powierzchnię.

Po kablu do kłębka

Pomocny w odnajdywaniu odpowiedniej drogi był również kabel telefoniczny, przeciągnięty w połowie sierpnia. Wystarczyło odnaleźć na dnie jego fragment, żeby upewnić się, że idzie się w dobrą stronę. Niejeden patrol zawdzięcza temu nie tylko zaoszczędzone godziny, ale i życie. (…) Sam Sheybal pisał:

To, co miało miejsce w tych czeluściach, przechodziło wszelkie dotychczasowe wyobrażenia. Panował tu po prostu całkowity brak światła. Nie widziało się dosłownie nic, nawet końca własnego nosa. Przy tym jeśli do normalnej ciemności wzrok się po pewnym czasie przyzwyczaja i zaczyna – choćby z trudem – chwytać jakieś zarysy, jakieś plamy, tutaj nic takiego nie następowało. Czarna, wilgotna czeluść, która nas wchłonęła, trwała z niezmiennym natężeniem przez cały czas naszej wędrówki (…).

Rajdy kanałowe trwały po cztery, pięć godzin. Chodziło o to, żeby przez cały czas ich trwania patrolujący mieli dużo energii i byli skoncentrowani. Tylko wtedy mogli działać efektywnie. Ich głównym zadaniem stało się pilnowanie bezpieczeństwa kolumn transportowych. Przed wyruszeniem każdej kolejnej musieli zejść na dół i sprawdzić, czy trasa nadaje się do tego, żeby wysłać na nią ludzi.

Chodziło zarówno o poziom wody, a ten potrafił podnieść się do stanu uniemożliwiającego maszerowanie, jak i o działalność Niemców. Ci zaś chwytali się najróżniejszych sposobów na utrudnienie życia powstańcom.

Bitwy w kanałach

Prawdziwą bitwę obie strony stoczyły o łańcuch wiszący przy „wodospadzie”. Zamontowany już w trakcie budowy kanału, pomagał przejść przez potok pędzącej wody. (…) Kiedy tylko na dole było pusto, Niemcy schodzili tam i przecinali go.

Początkowo robili to na tyle nieudolnie, że „Antek” i „Biały” z łatwością dokonywali napraw. Kiedy wróg zorientował się, że jego działania nie przynoszą efektów, wykonał krok dalej – wycinając środkową część uchwytu. Ale i tym razem niewiele to dało. Wystarczyło, że Sheybal i Weiss połączyli oba fragmenty mocną liną konopną, żeby ponownie całość nadawała się do użycia.

Niemiecki oficer kierujący walką w rejonie placu Teatralnego.

fot.domena publiczna Niemiecki oficer kierujący walką w rejonie placu Teatralnego.

Linę Niemcy również potrafili zerwać, jednak na wyrwanie głęboko wpuszczonych w beton haków nigdy się nie zdobyli. Wymagałoby to długotrwałego kucia, co prawdopodobnie stanowiło dla nich robotę zbyt czasochłonną i hałaśliwą; poza tym haki znajdowały się dość daleko po obu stronach włazu, a oddalać się zbytnio od niego wyraźnie nie lubili.

Klapą okazał się również kolejny niemiecki pomysł – pułapki saperskie. Choć z punktu widzenia Sheybala i jego kolegów były to raczej pseudopułapki. Podstawowa wersja polegała na zrzuceniu na dół zwoju drutu kolczastego. Długiego i splątanego.

Dla przygodnego marudera kłopot, ale nie dla grupki wyszkolonych dywersantów. Usuwanie tego wymagało od powstańców „jedynie” zachowania ciszy, pary rękawic, nożyc do cięcia drutu oraz odrobiny cierpliwości (…).

Bitwa o kanał, czasowo wygrana przez Kazimierza Sheybala i spółkę, przez kilka kolejnych dni pozwoliła niejednej grupie na przejście na Żoliborz. A w tamtym czasie chcących uciec z kotła staromiejskiego było coraz więcej. (…) Sam „Antek” wspominał, że nie raz spotykał się na dole z całymi kolumnami, które nielegalnie dostawały się na dół, po czym bez przewodników parły przed siebie, bez zachowania jakichkolwiek środków bezpieczeństwa.

Fragment repliki warszawskiego kanału, wykorzystywanego w 1944 przez powstańców, w Muzeum Powstania Warszawskiego.

fot.Adrian Grycuk/CC BY-SA 3.0 pl Fragment repliki warszawskiego kanału, wykorzystywanego w 1944 przez powstańców, w Muzeum Powstania Warszawskiego.

Jedyna droga ewakuacji

Dotyczyło to zarówno ludności cywilnej, jak i regularnych formacji wojskowych. Ludzie nie chcieli czekać biernie na śmierć, pragnęli żyć. Pierwsze plany wydostania się ze Starówki drogą podziemną rozważano już w pierwszej połowie sierpnia. Wtedy to według relacji „Barrego” Kozakiewicza „w sztabie Gozdawy studiuje się zdobyte skądś plany kanałów i możliwości wydostania się nimi poza Stare Miasto”.

Kiedy dzielnica dławiła się już setkami zmarłych i tonami gruzów, plany zaczęto wprowadzać w życie. (…) Kanały z każdym dniem odgrywały coraz ważniejszą rolę. Nie można było pozwolić, aby zostały zablokowane przez brak organizacji. Bór-Komorowski notował:

Pod ziemią na niektórych odcinkach patrole sprawdzały „dokumenty podróży”, wskazywały drogę tym, którzy zabłądzili i, gdy zachodziła tego potrzeba, regulowały poziom wody. Na najbardziej uczęszczanych szlakach obowiązywał specjalny „rozkład godzin”, gdyż ruch mógł być tylko jednokierunkowy – na mijanie się nie było miejsca.

Tak np. kolumny ze Starego Miasta do Śródmieścia wychodziły w odstępach półgodzinnych od dwunastej do trzeciej w nocy. W przeciwnym kierunku wolno było iść od ósmej do dwunastej w południe.

Zwiększano kontrole przy włazach, ścigano dezerterów, którym groziła nawet kara śmierci. Jeśli komuś udawało się mimo to przejść na Żoliborz, był ścigany aż tam. Ale na nikim nie robiło to wrażenia. Na Starym Mieście i tak nie czekało na ludzi nic innego poza śmiercią.

Jak zapisze po latach Barbara Niewiadomska-Kardasz „Skowronek”, wówczas 19-letnia sanitariuszka i łączniczka w 102. kompanii batalionu „Bończa”, „nad Starym Miastem zawisło jakieś złowieszcze fatum. Jakby przeszło tędy czterech jeźdźców Apokalipsy, pozostawiając po sobie zło i zagładę”. W końcu zrozumieli to także dowódcy. Pozbawieni nadziei zaczęli szukać drogi ratunku. Ich wzrok ponownie skierował się pod ziemię.

Źródło:

Powyższy tekst stanowi fragment książki Sebastiana Pawliny, Wojna w kanałachwydanej nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.

 

Komentarze

brak komentarzy

Dodaj komentarz

Jeśli chcesz zgłosić literówkę lub błąd ortograficzny kliknij TUTAJ.