Złoty wiek Lwowa. Czy dawniej jego mieszkańcy rzeczywiście żyli ze sobą w zgodzie?
U progu XX wieku „Wiedeń Wschodu” przeżywał okres największego rozkwitu. Miasto intensywnie się rozbudowywało, przyciągało ludzi kultury i sztuki. Jego mieszkańcy tworzyli niezwykle barwną mieszaninę różnych narodowości. W kolejnych dekadach ten stan rzeczy doprowadził do okrutnych zbrodni – a jak radzono sobie z tym przed wojną?
Kiedy cesarz Franciszek Józef I, uczestnicząc w tak przez siebie lubianych manewrach wojskowych, złożył latem 1903 roku wizytę we Lwowie, ujrzał dobrze prosperujące miasto. W odróżnieniu od zachodniogalicyjskiego Krakowa, który tkwił głęboko zanurzony w swojej polskiej historii, Lwów przeobraził się w prawdziwie kosmopolityczną metropolię.
Arystokratyczna elita, uciśniona w pozostałych częściach Polski, cieszyła się tu swobodami i świętowała huczne uroczystości w prywatnych lwowskich pałacach. Pełne siły i optymizmu było również lwowskie mieszczaństwo. Najdobitniejszym tego wyrazem stał się boom branży budowlanej. Każdego roku wznoszono ponad dwieście nowych willi i domów, głównie dla prywatnych właścicieli.
„Mały Wiedeń”
Cesarz obejrzał przedstawienie w nowym teatrze, otwartym zaledwie trzy lata wcześniej gmachu dzisiejszej Opery. Ta pompatyczna mieszanka wiedeńskiego neorenesansu i neorokoka została przyozdobiona eklektycznymi kolumnami, ornamentami i alegoriami.
Zbytkowne wnętrze, lustrzane foyer, rozłożone na kilku piętrach balkony, ważąca jedenaście ton kurtyna oraz miejsca dla tysiąca widzów – lwowska Opera stała się jednym z największych teatrów habsburskiej monarchii. Wpływ austriackiej stolicy na architekturę i urbanistyczny pejzaż miasta był tak silny, że Lwów zwykło się określać mianem „małego Wiednia” lub „Wiednia Wschodu”.
Oprócz wiedeńskich mistrzów boom budowlany przyciągnął do Lwowa również kilku wybitnych architektów z zajętej przez Prusy części Polski, którzy wskutek prowadzonego tam kulturkampfu nie widzieli dla siebie żadnych możliwości zawodowego awansu. Najsłynniejsi spośród nich to Zygmunt Gorgolewski, architekt gmachu teatru, oraz Julius Hochberger, obaj po studiach w Berlinie. Hochberger zaprojektował we Lwowie kilka budynków użyteczności publicznej w stylu berlińskim, ale jego arcydzieło – wzniesiona w latach 1878–1881 w stylu neorenesansowym siedziba galicyjskiego Sejmu Krajowego – dowodzi silnych wpływów wiedeńskich.
Stylem architektonicznym dominującym pod koniec XIX wieku na terenie Austro-Węgier stał się historyzm, czerpiący z minionych epok od klasycyzmu po barok. Miał on sugerować pewną historyczną ciągłość rzekomo chwalebnej przeszłości, jak choćby w wypadku neoklasycystycznych budowli przy wiedeńskim Ringu czy neogotyckiego gmachu budapeszteńskiego parlamentu. Z perspektywy czasu pozbawiony idei przewodniej historyzm ujawnia jednak raczej kulturalną i polityczną stagnację tamtej epoki.
Perła architektury?
Ze stylów minionych epok czerpało także najsłynniejsze w swoim czasie biuro projektowe Fellner und Helmer z Wiednia. Wykorzystując płynne linie neobaroku, stylu bardzo wówczas popularnego w stolicy cesarstwa, architekci tuż obok Sejmu Krajowego wznieśli Kasyno Szlacheckie, będące dziś siedzibą Domu Uczonych.
W epoce zbytku ich projekt w pełni świadomie kopiował formy i treści wczesnych lat XVIII stulecia. Również hotel „George” przy placu Adama Mickiewicza, zbudowany w 1901 roku i przez długi czas będący najlepszym hotelem w mieście, tchnie duchem późnego historyzmu, tak charakterystycznego dla Ferdinanda Fellnera i Hermanna Helmera.
Pod koniec XIX stulecia narodziła się secesja, będąca odpowiedzią architektów na drętwe, nudne formy historyzmu. We Francji era art nouveau dobiegła końca wraz z paryską Wystawą Światową z 1900 roku, ale na obszarze Europy Środkowej nowy styl – nazywany, podobnie jak w Wiedniu, secesją – cieszył się popularnością aż do wybuchu pierwszej wojny światowej.
Z początku wzorowano się na wiedeńskich architektach, takich jak Otto Wagner. We Lwowie Iwan Lewiński, architekt ukraińsko- żydowskiego pochodzenia, projektował budynki o zaskakujących formach i niezwykle dekoracyjnych fasadach. Ornamenty z kolorowej majoliki były nierzadko inspirowane sielskimi motywami, sprawiając wrażenie niemal orientalnych w porównaniu z podobnymi budowlami Zachodu.
Lwowscy architekci stworzyli własny styl regionalny, który wyzwolił się spod dotychczasowych dominujących wpływów wiedeńskich i wyznaczał nowe ścieżki ku nowoczesności. Podobną samoświadomość wykazywali prywatni w większości inwestorzy, wznosząc dla siebie okazałe wille w nowych lwowskich dzielnicach Kastelówka i Nowy Świat.
Skrywane konflikty czy prawdziwa harmonia?
Podczas wizyty cesarza Franciszka Józefa I we Lwowie ta budowlana gorączka nie zdołała jednak przesłonić wciąż zajadłych sporów między Polakami i Ukraińcami. Dla obu grup etnicznych Galicja stała się prawdziwym Piemontem, wylęgarnią świadomości narodowej. Ukraińcy coraz mocniej przeciwstawiali się dominacji Polaków.
Zaledwie pięć lat po wizycie cesarza pewien ukraiński student dokonał we Lwowie udanego zamachu na życie galicyjskiego namiestnika hrabiego Andrzeja Potockiego. Na prowincji dochodziło do masowych protestów ukraińskich chłopów przeciwko polskiej szlachcie. W Galicji, podobnie jak niemal w całej monarchii habsburskiej, kwestia narodowościowa pozostawała nierozwiązana.
O tych problemach Wittlin, pisarz polsko-żydowskiego pochodzenia, niewiele jednak pisze na kartach pamiętników. Choć zaprawione szczyptą ironii, jego wspomnienia odmalowują wzajemne stosunki lwowskiej społeczności w nieco lepszym świetle:
Harmonia panowała wśród moich kolegów, choć wielu z nich należało do różnych, skłóconych z sobą nacyj i wyznawało odmienne wiary i poglądy. Endecy kochali się z Żydami, socjaliści z konserwatystami, starorusini, moskalofile z ukraińskimi nacjonalistami. Komunistów w tym czasie jeszcze nie było, lecz gdyby byli, z pewnością kochaliby się nawet z socjałami.
Józef Wittlin co prawda przyznaje, że krucha to była idylla, zaznacza jednak, że mimo wszelkich antagonizmów i rywalizacji między poszczególnymi grupami etnicznymi dla większości lwowian ich lokalna tożsamość stanowiła większą wartość niż narodowa przynależność:
To jest właśnie Lwów. Różnolity, wzorzysty, olśniewający jak wschodni kobierzec. Grecy, Ormianie, Włosi, Saraceni, Niemcy lwowieją przy tubylcach polskich, ruskich i żydowskich, a lwowieją »na fest«.
Lwów przypominał pod tym względem bodaj Sarajewo pod rządami Tity. Co szóste lwowskie małżeństwo było mieszane. Wielu Ukraińców i Niemców wciąż się polonizowało, tym bardziej że polski nacjonalizm aż do 1900 roku nosił charakter demokratyczno-rewolucyjny, a tym samym pozostawał atrakcyjny dla nie-Polaków.
Przynależność narodową wciąż można było w pewnym stopniu wybierać, tożsamość pozostawała kwestią płynną i zmienną. A jednak Polacy, Żydzi i Ukraińcy – przypuszczalnie wskutek dzielących ich różnic kulturowych – żyli raczej obok siebie niż ze sobą. Społeczność lwowska, by posłużyć się słowami Claudia Magrisa odnoszącymi się do całej habsburskiej Europy Środkowej, była „podtrzymywana przez rozwagę, konserwatywny sceptycyzm, sztukę kompromisu, ale również sztukę życia”.
Robiono ze sobą interesy, lecz poza tym schodzono sobie z drogi. Taki stan mógłby trwać jeszcze długo – należy się wystrzegać teleologicznej perspektywy późniejszej katastrofy. To nie wina lwowian. Wojnę przynieśli do miasta inni.
Źródło:
Powyższy tekst stanowi fragment książki Lutza C. Klevemana Lwów. Portret utraconego miasta, wydanej nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.
Dodaj komentarz