Terror w Warszawie. Jan Nowak-Jeziorański wspomina okrucieństwo niemieckiej okupacji
W okupowanej Warszawie Niemcy rządzili za pomocą terroru i zastraszania. Przypadki zwierzęcego wręcz okrucieństwa były na porządku dziennym, a ci, którzy stali się ich świadkami, do dzisiaj nie mogą zapomnieć. O swoich najgorszych wspomnieniach opowiada Jan Nowak-Jeziorański.
Niemcy usiłowali zmusić do uległości wrogą masę ludzką wyłącznie metodą totalnego terroru, z pominięciem środków politycznych. Ślepy terror, uderzając na zasadzie zbiorowej odpowiedzialności w całe społeczeństwo, zarówno w elementy aktywne, jak i bierne, z natury rzeczy wzmacniał więź społeczną i poczucie wzajemnej solidarności. W ten sposób sami Niemcy stworzyli warunki umożliwiające rozwinięcie się masowej organizacji podziemnej w skali, której żaden inny kraj okupowany nie dorównywał.
Niemiecki wywiad oczywiście wiedział, że na terytorium okupowanym kilkanaście radiostacji utrzymuje codzienny kontakt z Aliantami, wiedział o istnieniu ruch kurierów w obie strony, o zrzutach broni, amunicji i ludzi, o zasięgu sabotażu i dywersji, o przygotowaniach do powstania na tyłach frontu, wyławiał jednostki, nie wyłączając przywódców, lecz do końca wojny gestapo, wojsko i policja były w gruncie rzeczy wobec ruchu podziemnego bezradne.
Okupant okazał się złym psychologiem. Nieustanna eskalacja represji doprowadziła do tego, że terror utracił swą moc obezwładniającą. Ludzie po prostu przestali się bać, bo nie mieli już nic do stracenia. Masowa eksterminacja Żydów i likwidacje gett stanowiły zdaje się punkt przełomowy. Zdawano sobie powszechnie sprawę, że po Żydach kolej przyjdzie na ludność polską. Na terror zaczęto coraz częściej odpowiadać terrorem.
Najgorsze wspomnienia wojenne
W latach okupacji tylko kilka razy oglądałem sceny okrucieństwa na własne oczy. Głęboko w pamięć wrył mi się obraz trupów poprzykrywanych gazetami i ułożonych na chodnikach w getcie, w czasie gdy przez dzielnicę żydowską można było jeszcze jeździć „tranzytowym” tramwajem na Powązki. Były to przeważnie ofiary głodu i tyfusu plamistego. Zmarłych zbierały, jak śmiecie, dwa razy w ciągu dnia, Zakłady Oczyszczania Miasta. Niezatarte wrażenie pozostawił widok ludzi aresztowanych przez gestapo i wyprowadzonych do samochodu w zakrwawionych workach na głowach.
Największym wstrząsem była jednak scena, którą przeżyłem na początku 1943 roku w budynku Sądów na Lesznie. Zostałem tam wezwany jako świadek w jakiejś sprawie mieszkaniowej. Sądy grodzkie obsadzone były przez polskich sędziów. Do gmachu sądu wchodziło się ze strony aryjskiej, tj. od ulicy Ogrodowej, przez okna zaś wychodzące na Leszno można było oglądać życie dzielnicy żydowskiej. W getcie po pierwszej wywózce pozostało jeszcze około siedemdziesięciu tysięcy ludzi.
Właśnie w tym dniu, po dłuższej przerwie, Niemcy wznowili transporty do Treblinki. Do sali sądowej na trzecim piętrze dochodził z ulicy potworny krzyk, pomieszane głosy kobiece, męskie i dziecięce zlewające się w jeden przejmujący lament. Nad wszystkim górowały ochrypłe wrzaski SS-manów: los, los, aber schnell!!
Dopchałem się do okna. Środkiem jezdni płynęła fala Żydów pędzonych prawdopodobnie na bocznicę kolejową na Stawkach. Szli w pośpiechu, a raczej na wpół biegli, popychając się wzajemnie, poganiani z obu stron przez SS-manów długimi bykowcami. Zbiry mieli zakasane rękawy, czapki odsunięte głęboko na tył głowy. Robili wrażenie jakby pijanych. W twarzach zalanych potem malowało się jakieś zwierzęce podniecenie.
„Oby ściany twego domu trawą porosły!”
Środkiem ulicy dwóch starych Żydów z największym wysiłkiem pchało ręczny, dwukołowy wózek wypełniony chorymi. Zwisały z niego, jak kukły, bezwładne ludzkie postacie, ci już nie krzyczeli. W pewnej chwili od tej ludzkiej fali gnanej jak stado bydła oderwała się zamożnie ubrana kobieta z małym dzieckiem na ręku. Próbowała dopchać się do stojącego na chodniku gestapowca, dając mu z daleka znaki wyciągniętą ręką, w której trzymała zwitek banknotów. Ostatnia, rozpaczliwa próba ratowania się. Rozległ się świst bykowca. Uderzona kobieta zachwiała się, wypuszczając z rąk niemowlę, które potoczyło się po bruku.
W tym samym momencie jakaś stara Żydówka jak oszalała podniosła ręce i oczy w górę: Hitlerze – wykrzyknęła na cały głos przekleństwo – oby ściany twego domu trawą porosły! Odwróciłem głowę i cofnąłem się od okna. Nie chciałem patrzeć na to, co nastąpi.
Na środku sali sądowej stał stół przykryty zielonym suknem, na nim krucyfiks. Za stołem siedział sędzia zagłębiony w stosie papierów, stary człowiek o nobliwych rysach i suchej, pomarszczonej twarzy. Sala zatłoczona była publicznością czekającą na różne następne rozprawy. Pada pytanie pod adresem przesłuchiwanego jegomościa:
– Czy świadek widział, jak pozwany zabierał worek z ziemi?
– Tak jest, panie sędzio. Jechałem właśnie rowerem i minąłem go, jak podnosił worek z ziemi.
– Czy to się działo na drodze dworskiej czy publicznej?
Ważne odróżnienie natury prawnej. Chodziło o jakiś worek z pszenicą, cukrem lub innym towarem. Czy był znaleziony czy przywłaszczony? A tam za oknami…
Nagle z ulicy dobiega salwa z erkaemu. Jedna, później druga – brzęk tłuczonego szkła i znowu krzyki. Sędzia przerywa czytanie, na sali zalega cisza. Stary człowiek siedzący za stołem na wprost krucyfiksu ma zamknięte oczy, oddycha ciężko. Ma odważyć sprawiedliwość i wydać wyrok w sporze o worek pszenicy, gdy tam za oknem rozgrywa się dramat mordowanych ludzi.
Źródło:
Powyższy tekst stanowi fragment książki Jana Nowaka-Jeziorańskiego Kurier z Warszawy, wydanej nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.
Tytuł, lead, ilustracje wraz z podpisami, tekst w nawiasach kwadratowych, wytłuszczenia oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia częstszego podziału akapitów.
Dodaj komentarz