Wspomnienia pisane po latach (Tadeusz Kotz „303. Mój dywizjon”)
Po wielu latach oczekiwań w ręce polskich czytelników trafiają wspomnienia kolejnego lotnika Dywizjonu 303, Tadeusza Kotza. Tę historię do pewnego stopnia znamy wszyscy – ale czy kiedykolwiek poznamy ją w pełni?
W naszej żołnierskiej literaturze wspomnieniowej jest sporo pamiętników napisanych przez polskich pilotów uczestniczących w II wojnie światowej. Niezwykle interesujące – także literacko – wspomnienia pozostawił na przykład dowódca Dywizjonu 303 Witold Urbanowicz. Barwną autobiografię napisał Jan Zumbach. Relację z kampanii wrześniowej (niestety tylko z niej) spisał as nad asy Stanisław Skalski.
Swoje wojenne przeżycia utrwalili także Wacław Król, Witold Herbst, Witold Łokuciewski, Stanisław Socha, Władysław Gnyś czy Tadeusz Schiele. Wydawać by się mogło, że lista takich książek jest już definitywnie zamknięta. Tymczasem okazuje się, że nie do końca… Oto do rąk czytelników trafiły właśnie wspomnienia kolejnego pilota, pułkownika Tadeusza Kotza, zatytułowane „303. Mój dywizjon”.
Kotz nie jest tak znany jak wspomniani wcześniej Urbanowicz, Zumbach czy Skalski. Nie miał tak spektakularnych osiągnięć, ani tak barwnego życia, jak oni. Po wojnie osiadł na emigracji i nie wrócił do kraju. Pracował w fabryce foteli lotniczych, a potem lodówek. Wspomnienia spisał po wielu latach, a ukazały się… dopiero w 2005 roku w Kanadzie. Na polskie wydanie trzeba było czekać kolejne 13 lat. Nie znaczy to jednak, że książka nie jest warta uwagi. Kotz miał co opisywać, a niektórych epizodów z jego lotniczej służby mogliby mu pozazdrościć najlepsi.
Zestrzelił czy nie zestrzelił?
Młody Tadeusz Koc (po wojnie na emigracji zmienił pisownię nazwiska na Kotz) z lataniem zetknął się w szkole średniej. Podczas nauki w gimnazjum w Białej Podlaskiej zapisał się na kurs szybowcowy, a potem poznał obsługę poważniejszych maszyn w ramach Lotniczego Przysposobienia Wojskowego. Po zdaniu matury chciał iść na studia, ale rodziców – skromnych rolników – nie było na to stać. Postanowił więc być zawodowym pilotem i wstąpił do Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie.
Szkolił się tam na samolotach RWD, PWS, a potem P.7 i P.11. Wyróżniał się umiejętnościami i zdrowiem, więc skierowano go do grupy pilotów myśliwskich. Po promocji trafił do 161. Eskadry we Lwowie. Jesienią 1938 roku w okolicach Sarn uczestniczył w patrolowaniu granicy wschodniej.
We wrześniu 1939 roku na swojej „Jedenastce” wspierał walki Armii „Łódź”. Już drugiego dnia wojny razem z dwoma kolegami wziął udział w strąceniu niemieckiego Do-17, a samodzielnie zestrzelił Messerschmitta Bf 110. Z kolei 17 września, patrolując okolice Stanisławowa i Nadwórnej, zestrzelił sowieckiego Polikarpowa R-5, który wziął za samolot niemiecki.
Co ciekawe, Kotz na łamach swojej książki twierdzi, że sowiecka maszyna była tak staroświecka i niedołężna, że wstyd mu było do niej strzelać. Wspomina, że ostatecznie zrezygnował z ataku. Jego wpisy w zachowanych dokumentach z czasów wojny jednoznacznie potwierdzają jednak zestrzelenie.
Tego samego dnia autor „303. Mój dywizjon” przeleciał granicę rumuńską i został internowany. Wktórce, wzorem wielu innych polskich żołnierzy, zbiegł i przedostał się do Francji. Szkolił się tam na francuskim sprzęcie, ale nie wziął udziału w walkach. Po kapitulacji, na brytyjskim statku „Arandora Star” popłynął do Wielkiej Brytanii.
Szczęśliwy powrót
Kotz nie zdążył wziąć udziału w najgorętszym etapie bitwy o Anglię. Dopiero w październiku 1940 roku przydzielono go do Dywizjonu 303. Później trafił do brytyjskiego Dywizjonu 245. i wreszcie do polskiego 317. Dywizjonu Myśliwskiego. Latał na Hurricane’ach i Spitfire’ach. Walczył z niemieckimi myśliwcami i bombowcami nad Anglią, latał na wyprawy nad Francję. Wziął udział w powietrznej osłonie desantu w Dieppe.
Zaliczał kolejne zestrzelenia: Messerschmitta Bf 109 i trzech FockeWulfów 190 – w przeciągu trzech kwietniowych dni 1942 roku. Podczas jednego z lotów dostrzegł dryfującego w gumowej łódce angielskiego pilota. Powiadomił centralę, a pilot – sierżant Mason – został podjęty przez służby ratownicze.
3 lutego 1943 roku podczas walki nad Francją Kotz został zestrzelony przez niemieckiego Focke-Wulfa. Wyskoczył ze spadochronem i pomyślnie wylądował. Spadochron ukrył w dziupli drzewa, a sam schował się w pobliskich zabudowaniach gospodarczych. Miał szczęście trafić na życzliwych ludzi. Miejscowi Francuzi nie wydali go Niemcom, udzielili pomocy i przekazali ruchowi oporu.
Spod St. Omer lotnik przedostał się do Paryża, potem na południe kraju i sam przeszedł przez górzystą granicę francusko-hiszpańską. Zgłosił się do brytyjskiego konsulatu w San Sebastian. Stamtąd przerzucono go do Gibraltaru i z powrotem do Anglii, gdzie po 18 dniach nieobecności zameldował się w swojej jednostce. To był naprawdę niecodzienny wyczyn.
Na czele słynnego dywizjonu
Umiejętności i osiągnięcia Kotza wkrótce doceniono. Otrzymał awans na majora, a 23 listopada 1943 roku został mianowany dowódcą Dywizjonu 303 (trzynastym z kolei). Razem z jednostką latał na akcje nad Francję i zwalczał rakiety V-1 i V-2 nad Anglią. Osłaniał też desant w Normandii i operację „Market-Garden” w Holandii.
Po roku dowodzenia dywizjonem został skierowany do Wyższej Szkoły Lotniczej w Weston-super-Mare, którą ukończył 17 września 1945 roku. Potem pełnił funkcje sztabowe, między innymi oficera łącznikowego polskiego lotnictwa w 12. i 13. Grupie Myśliwskiej RAF. Po wojnie razem z żoną postanowił osiedlić się w Afryce i zostać farmerem. Warunki na Czarnym Lądzie okazały się jednak trudne, więc wrócił do Wielkiej Brytanii. Podjął pracę w fabryce Martin-Baker &Co., która produkowała fotele katapultowe do samolotów. W 1956 roku przeniósł się do Kanady, gdzie mieszkał do końca życia. Zmarł w 2008 roku w wieku 94 lat.
Skromna opowieść
Jego książka została wydana pierwotnie pod tytułem „Błękitne niebo i prawdziwe kule”. Opisał w niej swoje życie od dzieciństwa aż po spokojną emeryturę, spędzaną w kanadyjskim Collingwood. Swoją historię spisał językiem prostym i oszczędnym, by nie powiedzieć: skromnym. Nie znajdziemy tu literatury na miarę Urbanowicza czy Fiedlera, to raczej krótkie obrazki z takiego czy innego wydarzenia: lotu, walki, lądowania, spotkania.
Autor pracował nad książką po wielu latach od wojny, można więc podejrzewać, że wiele szczegółów uległo w jego pamięci zatarciu. Stąd nad niektórymi wątkami zaledwie się prześlizguje, inne zupełnie pomija, z jeszcze innych podaje tylko jakiś pojedynczy element. Bardziej szczegółowo opisuje te wydarzenia, które najlepiej zapamiętał. Są to – nietrudno się domyślić – przygody najbardziej dramatyczne: awaryjne lądowanie podczas ćwiczeń w 6. Pułku Lotniczym, walki kampanii wrześniowej, drogę z Rumunii do Francji, epizody służby w Wielkiej Brytanii, zestrzelenia kolejnych niemieckich samolotów i oczywiście własne strącenie w lutym 1943 roku.
Wyjątkowe miejsce zajmuje opis wędrówki po okupowanej Francji i przeprawa przez góry do Hiszpanii. Widać, że było to dla niego wstrząsające przeżycie. Przyznaje zresztą, że później, podczas kolejnych lotów nad Francję w rejon St. Omer, strach przed ponownym zestrzeleniem ściskał mu gardło.
Filmowe sceny
Nie ma u Kotza mnóstwa szczegółów, nazwisk, dat i miejsc, jakimi naszpikowane są choćby wspomnienia Witolda Urbanowicza. Nazwisk pojawia się niewiele, niektóre bez imion, miejsc też nie jest zbyt dużo. Można wyrazić żal, że zamiast co jakiś czas przedstawiać tło historyczne II wojny światowej – wszak znane i wielokrotnie opisywane – autor nie podzielił się szerzej i bardziej szczegółowo epizodami ze swojej lotniczej służby. Bo to przecież najbardziej interesuje czytelników sięgających po jego książkę.
Co jest najbardziej wartościowe we wspomnieniach Koca? Interesujące są opisy powietrznych walk, podniebnej akrobacji uprawianej przez pilotów, by wyjść przeciwnikowi na ogon i posłać go do ziemi. Autor wie, o czym pisze i można wyczuć, że sam wielokrotnie przeżył to na własnej skórze.
Niektóre sceny są wręcz filmowe, jak choćby dramatyczna ucieczka przed sześcioma Focke-Wulfami tuż nad falami Kanału La Manche. Przejmująca – i również bardzo filmowa – jest opowieść o tragicznym lądowaniu polskich samolotów na pokrytym mgłą lotnisku w Bolt Head i tajemniczej śmierci dowódcy Dywizjonu 317, kapitana Józefa Brzezińskiego.
Autor opisał też ostatnie chwile dwóch wyróżniających się pilotów, majora Mariana Pisarka i kapitana Piotra Ozyry, w locie nad Francją 29 kwietnia 1942 roku. Równie niezwykła jest jego relacja ze spotkania z pułkownikiem Stefanem Pawlikowskim. W kampanii wrześniowej był on dowódcą słynnej Brygady Pościgowej, a w Wielkiej Brytanii – faktycznym dowódcą polskiego lotnictwa. Urbanowicz w swoich wspomnieniach wyrażał się o nim w samych superlatywach.
Chciałoby się więcej
Książkę Tadeusza Kotza czyta się łatwo i szybko, może nawet za szybko. Krótkie rozdziały pozostawiają pewien niedosyt. Chciałoby się więcej opisów, szczegółów, ciekawych historii. Może autor zbyt późno zasiadł do spisywania wspomnień i po prostu zabrakło materiału do szerszej opowieści?
Zaletą „Mojego dywizjonu” są ciekawe zdjęcia ze zbiorów autora, wcześniej niepublikowane i dzięki temu nieopatrzone. Dla miłośników historii polskiego lotnictwa to prawdziwa gratka. Zwykle bowiem książki o polskich pilotach w Wielkiej Brytanii ilustrowane są kilkoma „dyżurnymi” zdjęciami, które przewinęły się wcześniej przez co najmniej kilkadziesiąt publikacji. Pod tym względem „303. Mój dywizjon” zdecydowanie się wyróżnia.
Dobrze się stało, że wydawnictwo postanowiło udostępnić tę książkę krajowym czytelnikom. To – mimo paru niedociągnięć – bardzo ciekawa pozycja. Zasługuje na szerszą publiczność niż ta, którą mogło jej zapewnić kanadyjskie wydanie. W Polsce niecierpliwie na nią czekano. Świadczyły o tym choćby głosy pasjonatów historii polskiego lotnictwa na forach dyskusyjnych. Rozpaczliwie usiłowali oni zdobyć wydanie z 2005 roku.
Może gdzieś w rodzinnych szufladach, archiwach, papierach w Anglii, USA, Kanadzie czy Australii spoczywają jeszcze inne niepublikowane wspomnienia lub dzienniki byłych polskich pilotów? Warto, by one też ujrzały światło dzienne.
Plusy:
- cenne świadectwo uczestnika wojennych wydarzeń
- lekki styl, wiarygodne opisy walk
- ciekawe fotografie
- atrakcyjna okładka
Minusy:
- skrótowe potraktowanie interesującego tematu
Zgrzyty:
- autor, w polskich opracowaniach występujący jako Tadeusz Koc, w książce figuruje jako Tadeusz Kotz
- oryginalny tytuł zmieniono na bardziej marketingowy, z wyeksponowaniem Dywizjonu 303
Metryczka:
Autor: Tadeusz Koc
Tytuł: „303. Mój dywizjon”
Wydawca: Bellona
Oprawa: miękka
Liczba stron: 332
Rok wydania: 2018
Bardzo ciekawy artykuł.