„Oflagowcy” kontra „akamani”, dezercje, bójki i nielegalny handel. Ponury obraz 2 Korpusu Polskiego po zakończeniu II wojny światowej.
Zakończenie wojny robiło dość słabe wrażenie na polskich żołnierzach. Choć na pewno większość z nich odetchnęła z ulgą, że nie grozi im już śmierć na froncie, co widać było choćby po reakcjach na zawieszenie broni, to z pewnością wielu zastanawiało się nad tym, co dalej przyniesie im los? Wojsko trafiło do koszar, nastąpił napływ polskich jeńców z różnych części Europy, rozluźnienie, obawy co do przyszłości, wracać czy nie wracać. Wszystko to wpłynęło na szereg problemów, jakie dotknęły 2 Korpus Wojska Polskiego.
Z początkiem lipca pojawili się w 2. Korpusie Polskim we Włoszech pierwsi oficerowie przedwrześniowej armii, którzy po trafieniu do nie woli wojnę spędzili głównie w Oflagu VII A Murnau w Bawarii. Stąd potocznie oficerów tych nazywano „oflagowcami” i „wrześniowcami”. Do korpusu przybyła także liczna grupa „akamanów” czyli młodych żołnierzy Armii Krajowej, którzy trafili tam albo z niewoli niemieckiej, gdzie znaleźli się po upadku Powstania Warszawskiego, bądź uciekli wprost z opanowanej przez komunistów Polski.
Byli też jeńcy z kampanii francuskiej 1940 roku, więźniowie obozów koncentracyjnych oraz robotnicy przymusowi. Wśród przybyłych nie brakowało również kobiet. Nierzadko żołnierze Andersa odnajdowali wówczas członków rodzin bądź znajomych, chociażby major Stefan Zalewski odnalazł swego brata Lucjana. Jak pisano wówczas w prasie 2. Korpusu Polskiego:
Z południowych Niemiec, Bawarii, Austrii, przez Alpy i przełęcz Brenneru, nawet z Jugosławii, wszystkimi szosami północnych Włoch spływają teraz codziennie do Korpusu transporty Polaków. Ewakuacją tych ludzi kieruje wojsko. Oficerowie łącznikowi mają swoje placówki we wszystkich większych miastach północnych Włoch i napływającą tam ludność polską kierują do obozów przejściowych.
Polskie samochody wojskowe, wysyłane na północ, przywożą ich codziennie do punktu przesyłkowego. Na każdym samochodzie zatknięta jest biało-czerwona flaga. W klapie marynarki cywilnej czy na kołnierzu niemieckiego munduru widnieje biało-czerwona wstążeczka. Wstążeczki te pomagały im niejednokrotnie podczas drogi do Włoch, ułatwiały trans port amerykańskimi czy brytyjskimi wozami, często też żołnierz angielski czy amerykański na widok tej wstążeczki dzielił się z jej właścicielem swoją racją żywnościową lub oddawał mu papierosy, zapałki i czekoladę.
Polskie piekiełko
Dało się zauważyć, że „oflagowcy” i „akamani” nie pałają do siebie zbytnią sympatią, zwłaszcza ci, którzy przebywali razem w obozach jenieckich. Przyczyny takiej postawy obu stron wyłuszczył podporucznikowi Józefowi Jabłczyńskiemu z Pułku 6. Pancernego „Dzieci Lwowskich” pewien młody podporucznik Armii Krajowej, kiedy ten zaczął rugać go za obelżywe słowa do „wrześniowego” oficera:
Panie poruczniku, pan ich nazywa wojskiem, którym oni dawno przestali być. To pawiany, to zupełnie inny gatunek. […] A pan wie, dlaczego pawiany?… Bo to duży pysk i goła dupa. Czy pan wie, że oni już tam, w Murnau, obsadzili wszystkie stanowi ska i wszystkie oddziały drugiego korpusu swoimi ludźmi? Oni nas, z Armii Krajowej nienawidzą, bo ich przejrzeliśmy. Myśmy kpili z ich wykładów, jak się powinno było wygrać bitwę o Monte Cassino. Oni to wiedzieli dużo lepiej od was. Jeżeli pan uważa, że zrobiłem źle, to przepraszam i więcej się to nie powtórzy, ale panowie, my was ostrzegamy.
Przybysze po weryfikacji obsadzili część stanowisk dowódczych w jednostkach korpusu oraz sztabach, zastępując często dotychczasowych, doświadczonych i sprawdzonych w boju dowódców, co gorsza próbując wprowadzać w swoich oddziałach przedwrześniowe „porządki”, wraz ze sztywnym podziałem według służbowej hierarchii i surowym, bezwzględnym przestrzeganiem regulaminu. Takie sytuacje rodziły konflikty, wojsko nie godziło się, aby pozbawiać ich zaufanych, szanowanych, lubianych i cieszących się ogromnym autorytetem dowódców oraz fundować im przedwojenny dryl.
„Oflagowcy”, przeniknięci na wskroś starymi nawykami, w większości mieli trudność z przyswojeniem nowych taktyk bojowych, techniki i regulaminów. Po prostu nie rozumieli sztuki prowadzenia nowoczesnej wojny. Podobna rzecz działa się w 2. Batalionie Komandosów Zmotoryzowanych, gdzie po wojnie przydzielono łącznie 60 oficerów. Ponadto doszło do próby wymiany dowódcy. Próżno jednak szukać tego epizodu w kronice batalionu, dlatego trzeba się zdać na nieocenionego Bohdana Tymienieckiego, który pisał:
W całej naszej dywizji pancernej pozostały tylko trzy oddziały liniowe, jeszcze nie obsadzone przez murnauskich pułkowników: nasz Szósty, Karpackich Ułanów i zmotoryzowany batalion commando. Wiedzieliśmy, że już kilkunastu z tych pawianów aż przebiera nogami, szykując się na te dowodzenia. Generał ze wszystkich swoich pułków dywizji najlepiej znał nasz. Znał dobrze nas wszystkich, lubił nas i bardzo cenił.
Zdawał sobie sprawę, jak twardo staliśmy za Motyką. Tu ryzyko było zbyt wielkie. Z Karpackim Ułanów nie było łatwiej. Tam dowódcą był Zakrzewski, świetny oficer, ale bez kompromisów. A za nim stał pułk, najlepszy Polskiej Armii. Pozostawało commando. Młody oddział, młody dowódca, bez żadnych koneksji, powiązań, protekcji. Już wyszedł rozkaz mianujący nowego dowódcę, bodaj że brata generała Andersa12. Już „witano się z gąską”.
Jednej rzeczy generał Rakowski ślepo nie przewidział. Batalion tych komandosów był utworzony z żołnierzy służących uprzednio w armii niemieckiej, z ochotników z partyzantki w Jugosławii i dwóch plutonów Litwinów z własnymi oficerami. Był stworzony i nieprawdopodobnie wyszkolony i zdyscyplinowany przez wspaniałego oficera, jakim jest Smrokowski. Dla nich Smrokowski był bogiem. Wojna była skończona.
Temu żołnierzowi nie trafiały do przekonania żadne inne względy. Wystarczyło pewnie jedno słowo… Zabierają nam dowódcę, a jak zabierają, to znaczy robią mu krzywdę. Batalion commando stanął dęba! Zanosiło się na katastrofę. Rakowski musiał ustąpić. Rozkaz odwołano.
Wcielenie do jednostek korpusu byłych akowców również prowadziło do konfliktów. Żołnierze ci z reguły byli bardzo młodzi i z racji wieku przed wybuchem wojny nie zdążyli odbyć obowiązkowej służby wojskowej, co skutkowało brakiem podstawowego wojskowego przeszkolenia, a ich umiejętności ograniczały się do tego, co wynieśli z partyzantki bądź Powstania Warszawskiego. Ponieważ część z nich posiadała stopnie wojskowe oficerów lub podoficerów, musieli objąć stanowiska zgodne ze swoim stopniem. To z kolei prowadziło do blokowania awansów weteranom, którzy wraz z 2. Korpusem Polskim przeszli szlak bojowy od Monte Cassino do Bolonii.
Polecamy artykuł: Wyjście z „domu niewoli”. Polskie Siły Zbrojne w ZSRR
Oddział „konwojentów” majora Zalewskiego wrócił na łono macierzystej jednostki z końcem sierpnia. Stało się tak na skutek pilnej interwencji generała brygady Bronisława Rakowskiego, podjętej na podstawie wniosku dowódcy 2. Brygady Pancernej pułkownika Ziemowita Grabowskiego, który wskazał, że batalion został uzupełniony 300 żołnierzami, a tych należy wyszkolić, oraz brakuje żołnierzy do obsługi technicznej sprzętu motorowego jednostki, zwłaszcza transporterów opancerzonych Universal Carrier.
Zgodnie z doświadczeniem stałe utrzymywanie gotowości bojowej, kursy i szkolenia pozwalały na podtrzymanie morale wśród żołnierzy. Argumentacja pułkownika Grabowskiego z pewnością była uzasadniona, bowiem w oddziale zaczęło się dziać nie najlepiej:
Baon zostaje podzielony na dwie grupy, co w połączeniu z ciągłym napływem nowych ludzi, koniecznością konserwacji sprzętu, szkoleniem przybywających i rozmieszczeniem oddziału na stosunkowo dużej przestrzeni (każda kompania ma osobny rejon) stwarza niedogodne warunki pracy. Odczuwa się brak instruktorów, brak umundurowania i sprzętu. Racje żywnościowe z powodu pomocy wysiedleńcom wydaje się w ilościach zmniejszonych.
Niewiele obiecujące, a raczej przynoszące coraz to inne rozczarowania dni pokoju, przy tym nowy element w Baonie, często zdeprawowany przez długie lata wojny i wroga – to wszystka wytwarza złą krew w oddziale. Stąd też notuje się upadek dyscypliny, wzrost awanturniczości (tanie wino i chęć wyżycia się…), zwiększenie wykroczeń i kar (5 szeregowych przebywa na dezercji).
Brak dyscypliny
Jeden z dezerterów, strzelec Paweł Kucewicz z Mysłowic, w oddziale występujący pod pseudonimem Paweł Słowiański, po powrocie z odsiadki za swoje wykroczenie, 1 lipca 1945 roku popełnił samobójstwo. Z końcem sierpnia zginęło trzech kolejnych żołnierzy batalionu: strzelec Maurycy Soppa zamieszkały przed wojną w Rydułtowach zatonął w morzu, natomiast pochodzący z Gniezna podporucznik Seweryn Łubiński i strzelec Jan Wantulok z Wisły zginęli w wypadkach samochodowych.
Wypadkowi samochodowemu uległ też podporucznik Adam Gołąb, który trafił do szpitala. We wrześniu dwóch komando sów – starszy strzelec Brunon Szemetka i strzelec Jan Mucek – zostało zdegradowanych i ukaranych rocznym pobytem w więzieniu za dezercję, nadużywanie alkoholu i stawianie czynnego oporu żandarmerii.
Pijaństwo i różnego rodzaju wykroczenia zaczęły być wielkim problemem w batalionie, a w niechlubnej statystyce wypadków drogowych komandosi przewodzili w dywizji pancernej i w ciągu trzech letnich miesięcy 1945 roku: czerwca, lipca i sierpnia, spowodowali 17 wypadków, w których zginęło 5 osób, a 12 zostało rannych.
Kwestia ta dotykała całego polskiego korpusu. Ponadto żołnierze parali się różną podejrzaną działalnością. Powszechnie kwitł przemyt złota z Palestyny i Egiptu, gdzie znajdowały się polskie bazy i ośrodki szkoleniowe, do Włoch. Skupowane na Bliskim Wschodzie brytyjskie złote suwereny sprzedawano we Włoszech z kilkukrotną przebitką.
Handlowano także paliwem oraz deficytowymi towarami z wojskowych kantyn, głównie papierosami i nylonowymi pończochami na czarnym rynku, a wykorzystując wojskowe ciężarówki, przerzucano oliwę z oliwek z południa na północ Półwyspu Apenińskiego. Można by się zżymać, że były to praktyki niegodne żołnierza, hańbiące jego honor, jednak największe nasilenie tego zjawiska odnotowano po ogłoszeniu postanowień konferencji jałtańskiej, gdy maski już opadły.
Polecamy artykuł: Czy zachodni alianci chcieli pomóc Polakom walczącym w powstaniu warszawskim?
Była to po prostu forma „polisy ubezpieczeniowej” na dalsze funkcjonowanie w niepewnym powojennym świecie. Poza tym proceder ten był powszechną praktyką we wszystkich alianckich wojskach. Najbardziej zapobiegliwi byli Polacy z doświadczeniami wyniesionymi z Sowietów, choć nie tylko oni. Podporucznik Gołąb wspominał epizod dotyczący pewnego „chłopaka od komandosów”, z którym się zetknął, gdy płynął z Egiptu do Włoch:
Jak nas wieźli przez morze, to spotkałem takiego jednego chłopaka, Górala, który nic tylko tych swoich bambetli pilnował. Raz się wygadał dlaczego, tośmy się ze śmiechu zanosili, ale to on śmiał się potem ostatni. Wiecie, on w tych włoskich bazach, cośmy je pozajmowali, łaził i wszędzie zbierał te ich liry. Poniewierało się tego całe kilogramy.
Wielkie były, kolorowe i na dobrym papierze drukowane, tośmy je zbierali i jako papier do wychodka używali, a on je zbierał. Miał ich cały plecak, kitbag i jeszcze jakieś toboły. Myśmy się po głowach pukali, na co mu ta makulatura, a on nic tylko powtarzał, że: „piniondz to jest piniądz”. I wiecie co? Jak już byliśmy w Italii, to się okazało, że ichnie banki przyjmują te banknoty i na funty angielskie wymieniają! Jezusie Nazareński, ile on miał tej forsy…
Natomiast na temat przyczyn licznych dezercji, które miały miejsce z oddziałów polskich we Włoszech, ciekawie i bardzo trafnie pisze porucznik Adam Majewski, lekarz 3. Batalionu Strzelców Karpackich:
Ludzie zdziczeli. Normy etyczne się zatarły. Niebezpieczeństwa, które dawała walka na froncie, nie było. Przytłumione napięcie i energia szukały wyładowania i wchodziły na błędne ścieżki.
Bandy dezerterów
Wkrótce potem zaczęła się plaga dezercji, której w czasie wojny, praktycznie biorąc, wcale nie było. Dezerterowali żołnierze ze wszystkich formacji i wszystkich narodowości. Dezerterowali nie po to, aby wrócić do domów, ale dlatego, że awanturniczy temperament niektórych jednostek nie mógł znieść dyscypliny wojskowej ani unormowanego trybu życia. Do tej pory energia wyładowywała się w patrolach, w ryzykanckich podejściach nie przyjaciela. Łatwo znosili dyscyplinę, bo wiedzieli, że gdy wyjdą przed linię, to z im większą fantazją i większym ryzykiem wykonają zadanie, tym większą osiągną satysfakcję i otrzymają nagrodę. Musieli przestrzegać rygorów wojskowych, w zamian za to mieli wolną rękę w płataniu figlów Niemcom, nauczyli się ryzykować swoje życie i lekceważyć życie innych.
Polecamy artykuł: Godzina zero. Jak wyglądały pierwsze miesiące po zakończeniu II wojny światowej w Europie?
Awanturniczość charakteru ujęta w karby dyscypliny wojskowej była zaletą. Dawała im przewagę nad kolegami, którzy tej żyłki nie mieli. Teraz przez całe dwadzieścia cztery godziny na dobę musieli pędzić monotonne życie. Dusili się w szarzyźnie. Chorobliwie rozrośnięta energia nie dawała się wtłoczyć w ramy życia obozowego lub w ogóle się do niej nie nadawała. Dezerterowali więc, pomimo że mieli dobre zaprowiantowanie, dobre umundurowanie i zakwaterowanie oraz wysoki żołd.
Spotykali się w górach i tworzyli bandy złożone z Brytyjczyków, Polaków i Amerykanów. Poza dyscypliną, którą sami sobie nałożyli, lekceważyli wszystko. Ponieważ w pierwszym rzędzie weszli w konflikt z żandarmerią, więc żandarmeria stała się ich wrogiem numer jeden. W drugiej połowie 1945 roku i w pierwszej połowie 1946 roku w Apeninach grasowało kilkanaście takich band. Największa z nich działała między Neapolem a Bari. Żadna droga nie była bezpieczna.
Dodaj komentarz