Łabędź Wschodu – korsarz mórz południowych
W języku malajalamskim określenie emadan lub yemandan odnosi się do rzeczy doniosłych, a w narzeczu Tamilów emdena to ktoś potrafiący manipulować. I choć trudno dziś w to uwierzyć, mają one źródło w nazwie… niemieckiego krążownika SMS Emden, który na początku wielkiej wojny był postrachem ententy na Oceanie Indyjskim. Dokonania kajzerowskiego rajdera były tak niespotykane, że pisano o nim wiersze, a niegrzeczne dzieci straszono widmem nieuchwytnej dumy Kaiserliche Marine.
Rzeczywiście, w pierwszych miesiącach światowego konfliktu kmdr Karl von Müller wraz z 360-osobową załogą prowadził prawdziwie korsarską kampanię, godną legend złotego wieku piractwa. W efekcie przeszło trzymiesięcznego rajdu od Filipin po zachodnie wybrzeża Półwyspu Indyjskiego Emden posłał na dno blisko 30 alianckich statków, niemal paraliżując brytyjski handel i terroryzując porty na Dalekim Wschodzie.
Przez ten czas potężna wielonarodowa flota przeczesywała tropikalne wody w poszukiwaniu kajzerowskiego okrętu widmo, który zdawał się nagle uderzać znikąd, by potem równie szybko rozpływać się w bezkresie oceanu. A pikanterii sprawie przydawała jeszcze osoba samego dowódcy. Rycerskość oraz honorowe traktowanie załóg zatopionych jednostek przysporzyły von Müllerowi wielu sympatyków na całym świecie.
Łabędź Wschodu
Gdy w maju 1908 roku z pochylni Stoczni Cesarskiej w Gdańsku zjechał kolejny lekki krążownik, nikt nie widział nic niezwykłego w najnowszym nabytku Kaiserliche Marine. Wypierający ponad 4 tys. ton, uzbrojony w dziesięć 105-milimetrowych dział oraz rozwijający prędkość 24 węzłów SMS Emden był jedną z wielu jednostek przeznaczonych do służby kolonialnej.
Ambitna Weltpolitik, do której realizacji kajzerowska Rzesza zabrała się, gdy podział świata był już dawno ustalony, wymagała bowiem szybkiego nadrobienia strat – zwłaszcza w dziedzinie zbrojeń morskich. Tworzona pod czujnym okiem zafascynowanego okrętami cesarza Wilhelma II oraz sekretarza stanu w Urzędzie Marynarki Rzeszy adm. Alfreda von Tirpitza niemiecka flota szybko z nicości wysunęła się na drugie miejsce wśród sił morskich ówczesnego świata.
Ale mimo dynamicznego rozwoju Kaiserliche Marine nie mogła raczej liczyć na pokonanie najgroźniejszego rywala, czyli Royal Navy, w bezpośredniej walce. Aby temu zaradzić, niezależnie od rozwoju ciężkich jednostek szukano rozwiązań, które przynajmniej do pewnego stopnia umożliwiłyby rywalizację. Temu między innymi miał służyć nacisk na budowę dużej liczby okrętów podwodnych oraz koncepcja stworzenia floty kolonialnej. Miała ona odciągać swoimi działaniami uwagę przeciwników z Morza Północnego i Bałtyku – głównych teatrów spodziewanej wojny morskiej – zmuszając ich do rozpraszania sił.
Takim właśnie zadaniom miał sprostać oddany do służby rok po wodowaniu SMS Emden. Szybko przyćmiony przez większe i wspanialsze jednostki został w 1910 roku oddelegowany do służby na Dalekim Wschodzie i włączony do dywizjonu krążowników wiceadm. Maximiliana von Spee z bazą w Tsingtau.
Strzegąc dalekomorskich interesów kajzera, wyróżnił się tam m.in. w akcjach tłumienia rebelii przeciwko niemieckim rządom na wyspie Pohnpei oraz w zbuntowanych fortach wzdłuż rzeki Jangcy i w Nankinie. Generalnie jednak czas służby upływał na odwiedzinach portów, manewrach dywizjonu, naprawach i wymianach załóg (co było regułą przy dalekowschodniej wyjątkowo męczącej służbie). Wkrótce też smukła i przyjemna dla oka sylwetka Emdena, dzięki której dorobił się wśród tamtejszej ludności przydomka Łabędź Wschodu, stała się nieodzownym elementem morskiego krajobrazu.
Igrzyska dobrej woli?
Gdy cały świat świadomie lub nie przeczuwał zbliżający się globalny konflikt, Emden przyjął w 1913 roku na pokład swojego ostatniego dowódcę, kmdra Karla von Müllera. Tajemniczy, cichy, z nienagannymi manierami i nękany atakami malarii oficer nie wyglądał jak kandydat na bohatera nagłówków światowych gazet, którym już wkrótce miał się stać. Był jednak na tyle doświadczonym i zorientowanym w polityce oficerem, że zdawał sobie sprawę z nadciągającej konfrontacji wielkich mocarstw. I nie mogło tego zmienić nawet tak niecodzienne wydarzenie, jakie miało miejsce w czerwcu 1914 roku.
Oto gdy poziom napięcia międzynarodowego sięgał zenitu, do portu Tsingtau zawinął z kurtuazyjną wizytą brytyjski krążownik pancerny HMS Minotaur. Niemcy robili wszystko, by jako gospodarze zachwycić gościnnością oficerów Royal Navy.
Korzystając z okazji wymiany części załóg, wiceadm. von Spee organizował wystawne obiady, bankiety oraz… międzypaństwowe zawody sportowe. Niemcy zwyciężyli w gimnastyce i skoku wzwyż, podczas gdy brytyjska załoga triumfowała w meczu piłki nożnej. Marynarze podobno tak dobrze się bawili i dogadywali, że jeszcze kilka dni po odpłynięciu Minotaura wielu z nich się zarzekało, że Albion i Rzesza nigdy nie będą ze sobą walczyć.
Tymczasem sytuacja na świecie była daleka od idyllicznego obrazu igrzysk w Tsingtau. Głównodowodzący dywizjonem krążowników miał świadomość, że nieuchronny wybuch wojny postawi jego okręty w konfrontacji „z praktycznie wszystkimi światowymi mocarstwami kolonialnymi” – pisze znawca tematu Maciej Szopa. W tej sytuacji tylko zdecydowane i zuchwałe działania mogły ocalić jego flotę.
Kwiat w wazonie
Gdy zatem emocje po brytyjskiej wizycie opadły, von Spee zarządził 20 czerwca opuszczenie Tsingtau przez większość najbardziej wartościowych jednostek jego dalekowschodniego dywizjonu i rozproszenie ich na wodach Morza Filipińskiego. Nie chciał, aby w razie wybuchu wojny okręty Rzeszy podzieliły los carskiej floty zablokowanej przez Japończyków w Port Artur w 1905 roku. W Tsingtau pozostał jedynie Emden oraz kilka statków pomocniczych.
Z końcem czerwca do rozrzuconych w promieniu tysięcy kilometrów okrętów dalekowschodniego dywizjonu dotarła wieść o zamachu w Sarajewie. Niemcy zareagowali na te wydarzenie ponownym połączeniem sił w jeden zespół, co nastąpiło już 6 lipca w okolicach wyspy Truk na Karolinach. Tam też von Spee otrzymał od admiralicji Kaiserliche Marine wytyczne co do dalszych kroków w razie wybuchu wojny. Były one jednak bardzo enigmatyczne, gdyż nakazywały po prostu działania korsarskie wobec floty handlowej ententy, a zwłaszcza Wielkiej Brytanii.
Admirał oczywiście wiedział doskonale, że taka kampania zmusiłaby Albion do osłabienia swoich sił na innych akwenach w celu ochrony szlaków handlowych. Jednak by rajdy korsarskie zespołu 5 krążowników były efektywne, potrzebne było sprawne zaopatrzenie w węgiel. Kajzerowska marynarka miała składy drogocennego paliwa w kilku lokalizacjach na Dalekim Wschodzie, ale konieczność opuszczenia Tsingtau sprawiła, że von Spee utracił możliwość dokowania swoich jednostek w przypadku koniecznych napraw.
W tej sytuacji jego dywizjon, choć groźnie wyglądający, stał się, jak to barwnie po latach ujął Winston Churchill: „ciętym kwiatem w wazonie – pięknym do oglądania, ale skazanym na śmierć”.
Czytaj też: Pikielhauby w Nowym Jorku. Sny o potędze II Rzeszy
Uciec, ale dokąd?
Wobec zaistniałej sytuacji von Spee zdecydował, że jedyną szansą na próbę realizacji wytycznych z Berlina oraz ocalenie jego okrętów będzie rejs przez niepatrolowany przez Royal Navy Pacyfik ku zachodnim wybrzeżom Ameryki Południowej. Tam, licząc na przychylność państw neutralnych, spodziewał się łatwiejszego zaopatrywania w węgiel, co umożliwiałoby jego dywizjonowi prowadzenie skuteczniejszych działań korsarskich. Wiceadmirał liczył na przedarcie się przez Atlantyk na macierzyste wody Kaiserliche Marine.
Nie wszystkie jednak okręty dalekowschodniego dywizjonu zgodnie ruszyły w ten iście epicki rejs. Wyjątkiem był Emden. „Dowodzący nim Karl von Müller zasugerował w czasie narady, że jedna agresywnie działająca jednostka odwróci uwagę od uciekającej przez Pacyfik eskadry” – pisze marynista Maciej Szopa.
Część dowódców, a nawet sam głównodowodzący nie chcieli początkowo zgodzić się na osłabienie dywizjonu oddelegowaniem najszybszej jednostki. W końcu jednak von Spee przystał na propozycję swojego podkomendnego i pozwolił mu na samodzielne działania. Sam zaś, podbudowany zapewne wieściami o udanej ucieczce na Morzu Śródziemnym krążowników Goeben i Breslau do Konstantynopola, wyruszył 13 sierpnia ku wschodnim połaciom Pacyfiku.
Za kajzera!
Ruszając na korsarską misję, Emden miał już na swoim koncie jedną ofiarę. Był nim zdobyty jeszcze 5 sierpnia rosyjski parowiec Riazań. Nieszczęsna jednostka wpadła w ręce załogi krążownika, gdy ten płynął na miejsce koncentracji dywizjonu wiceadm. von Spee. Konieczność odprowadzenia zdobyczy do Tsingtau spowodowała, że Emden spóźnił się i jako ostatni dołączył do zespołu.
Gloria pierwszego korsarskiego zwycięstwa na pewno wzmocniła morale marynarzy kmdra von Müllera. Niemniej zanim Łabędź Wschodu rozwinął skrzydła, dowódca zwrócił się do nich z patriotyczną i pokrzepiającą przemową.
Ostrzegając w niej przed trudami wojny, przywoływał jednocześnie pokojowe nastawienie, pracowitość, sumienność i uczciwość, dzięki którym Niemcy zdobyły sobie należną pozycję, a którą z kolei inne narody chcą teraz zniszczyć. Orację zakończył słowami: „Udowodnimy, że jesteśmy godni naszych przodków i będziemy opierać się do końca, nawet jeśli cały świat wystąpi przeciwko nam”.
Po takiej deklaracji nie pozostawało nic innego, jak podsypać węgla w paleniskach i co sił w kotłach ruszyć na łowy.
Czytaj też: Orzeł Morski atakuje
To nie łabędź! To wilk!
Z końcem sierpnia Emden i towarzyszący mu węglowiec Markomannia dotarli do wschodniej części Oceanu Indyjskiego. Ten, jak zauważa Maciej Szopa, „potężny akwen był w owym czasie uznawany za wewnętrzne jezioro Imperium Brytyjskiego. Panował tutaj olbrzymi ruch statków handlowych, których ochrona pozostawiała zazwyczaj wiele do życzenia”.
Tak sprzyjające okoliczności szybko sprawiły, że zachwycające linie krążownika przestały kojarzyć się z pięknem – łabędź stał się prawdziwym wilkiem. By dodatkowo usprawnić korsarską działalność, dowódca wpadł na pomysł upodobnienia swojego rajdera do brytyjskich krążowników. W tym celu na pokładzie trójkominowego Emdena postawiono atrapę czwartego, gdyż właśnie tyloma najczęściej mogły się poszczycić angielskie jednostki tej klasy. Odtąd zdarzało się, że przyszłe ofiary w dobrej wierze nawet pozdrawiały korsarza, zanim boleśnie doświadczały swojej łatwowierności.
Na początku września Emden wpłynął do Zatoki Bengalskiej, gdzie w krótkim czasie zatopił lub zdobył 15 jednostek handlowych, z których kilka włączył do swojego zespołu posiłkującego. W ten sposób na dotychczas spokojnych wodach zatoki zaczęła grasować eskadra 7 jednostek pod kajzerowską banderą.
W połowie miesiąca flotę handlową ogarnęła panika i wstrzymano wszystkie kursy między Indiami a Singapurem. W tej sytuacji, mając niewiele potencjalnych ofiar wypływających z portów, cesarski dowódca nie zawahał się przed rozszerzeniem swojej kampanii o cele nabrzeżne.
Czytaj też: „Bitwa pod Dorking”. Inwazja, której… nie było
Madras w ogniu – Cejlon w panice
W nocy 22 września Emden wpłynął do portu w Madrasie i otworzył ogień w kierunku znajdujących się tam magazynów paliwowych. Blisko półgodzinny ostrzał spowodował pożar ogromnych portowych zbiorników z ropą. Eksplozje uszkodziły też jeden cumujący w porcie statek. Legenda głosi, że von Müller rozkazał prowadzić ostrzał w taki sposób, by pociski nie zagrażały obecnym na lądzie cywilom. Jednak mimo tych starań pięć osób zostało zabitych, a kilkanaście odniosło rany.
Jakkolwiek było, niemiecki krążownik zdołał wymknąć się z płonącego Madrasu, zanim nabrzeżne baterie Brytyjczyków zdążyły go namierzyć i oddać choćby jeden strzał. Przypuszczenia, że von Müller ruszył w stronę Cejlonu, spowodowały tam powszechną panikę. Niemiecki dowódca, domyślając się, że powtórka z Madrasu nie jest teraz możliwa, zajął się dalszym polowaniem wokół wyspy. Do początku października jego łupem padło 6 statków, w tym jeden z transportem żywności, której zaczęło brakować na Emdenie.
Nie tylko zresztą jedzenie było niezbędne. Mocno eksploatowany okręt potrzebował choćby przeglądu, a załoga chwili oddechu. To wszystko udało się znaleźć na wysepce Diego Garcia. Co ciekawe, po dotarciu na miejsce von Müller ze zdumieniem stwierdził, że ludność i władze tej brytyjskiej kolonii nie miały pojęcia o trwającej od paru miesięcy wojnie. Wyspa bowiem nie posiadała połączenia radiowego, a wieści przywoził cztery razy do roku żaglowiec pocztowy.
Dowódca Emdena nie zamierzał jednak wyprowadzać mieszkańców Diego Garcii z błogiej nieświadomości. Zamiast więc skierować swoje działa na niczego niepodejrzewającego wroga, wykorzystał sytuację, zaopatrując się w żywność i dokonując niezbędnych napraw (z odmalowaniem włącznie). Następnie odwzajemnił gościnność gospodarzy, każąc swoim ludziom naprawić łódź jednego z mieszkańców.
Po paru dniach odświeżony Łabędź Wschodu znów ruszył na łowy.
Bohater gazet
Tymczasem słowo „Emden” nie schodziło z pierwszych stron gazet na całym świecie. Czytelnicy z wypiekami na twarzach śledzili zuchwałe wyczyny kajzerowskiego rajdera. Światową wyobraźnię rozpalały zwłaszcza opowieści o rycerskiej postawie kmdra von Müllera wobec nieprzyjaciół.
Stosowana przez niego praktyka zapewniania bezpieczeństwa pasażerom i załogom wrogich statków stała się wręcz legendą. Według przekazów ludzie von Müllera mieli kategoryczny nakaz, aby przed zatopieniem napotkanej jednostki usunąć wszystkich obecnych na pokładzie. Zatrzymani byli albo odsyłani do neutralnych portów, albo przenoszeni na statki zespołu posiłkującego i traktowani jak prawdziwi goście podczas pobytu w niemieckim areszcie.
Doszło nawet do tego, że kapitan jednego z przejętych statków był tak zachwycony niemiecką gościnnością, iż zaproponował von Müllerowi wysłanie korespondencji, gdy tylko dotrze na brzeg.
Co więcej, niemiecki dowódca niezwykle honorowo odnosił się także do pokonanego w walce przeciwnika. Gdy z końcem października świat obiegła wieść o kolejnym „portowym” sukcesie Emdena w Georgetown w pobliżu Malajów, opinię publiczną bardziej zajmowała historia uratowania przez von Müllera rozbitków zatopionego francuskiego niszczyciela Mousquet niż chwała posłania na dno rosyjskiego lekkiego krążownika Żemczug.
Mimo zachwytów świata nad niemieckim rycerzem bez skazy brytyjska admiralicja, z jej pierwszym lordem Winstonem Churchillem, była mniej oczarowana dowódcą Łabędzia Wschodu. W Whitehallu wrzało, bowiem dotychczasowe działania okrętów ententy nie przyniosły żadnych rezultatów, oprócz upokorzeń i nadszarpniętego prestiżu. W efekcie burzy mózgów do końca października pod egidą Royal Navy zgromadzono flotę kilkudziesięciu brytyjskich, australijskich, rosyjskich, francuskich oraz japońskich okrętów, które rozeszły się po Oceanie Indyjskim w poszukiwaniu niemieckiego rajdera.
Czytaj też: Turecki Krzyż nad Londynem
„Jest tu Emden!”
Ośmielony sukcesem ataku w Georgetown von Müller postanowił przeprowadzić kolejną brawurową akcję. Tym razem na cel wzięto brytyjską radiostację na Wyspach Kokosowych oraz przebiegający tam podmorski kabel telegraficzny.
O świcie 9 listopada z pokładu zakotwiczonego w pobliżu wysp Emdena spuszczono szalupę z grupą desantową, której celem było zniszczenie masztu radiowego. Mimo zachowania wszelkich środków ostrożności niemieccy marynarze zostali zauważeni przez miejscową ludność, która jednak nie zamierzała w jakikolwiek sposób ingerować w sprawy wielkich mocarstw. A gdy jeszcze dowiedziała się, że całej akcji patronuje słynny dowódca Łabędzia Wschodu, zaczęła wręcz kibicować kajzerowskim marines.
Większym patriotyzmem wykazał się jednak pracownik firmy obsługującej radiostację, który zdążył wysłać w eter lakoniczną wiadomość: „Jest tu Emden!”. Jak podkreśla marynista Wojciech Holicki: „Sygnał radiowy był zagłuszany jak tylko się dało z korsarza do momentu opanowania budynku stacji”.
Ale chociaż von Müller zdawał sobie sprawę, że wiadomość musiała dotrzeć do okrętów ententy, to jednak zignorował ewentualne zagrożenie z ich strony. Był bowiem przekonany, że w promieniu co najmniej 250 mil nie ma żadnej nieprzyjacielskiej jednostki, a przebycie takiej odległości nie było możliwe w mniej niż 10 godzin. Czasu więc, według niemieckiego dowódcy, było jeszcze bardzo dużo.
Wierny do końca
Tymczasem alarm z Wysp Kokosowych znalazł odbiorcę znacznie bliżej, niż się Niemcom wydawało. Oto bowiem zaledwie 50 mil na północ przepływał ogromny konwój ze zdążającymi na Bliski Wschód oddziałami australijskimi.
Utrzymywana przez zespół transportowców i okrętów eskorty absolutna cisza radiowa sprawiła, że von Müller nie miał pojęcia o jego istnieniu. Natomiast Brytyjczycy zdawali się tylko czekać na tak sprzyjającą okazję i natychmiast po odebraniu wiadomości z radiostacji oddelegowali na Wyspy Kokosowe swoją najszybszą jednostkę – australijski lekki krążownik HMAS Sydney. Zwodowany zaledwie 2 lata wcześniej, uzbrojony w 8 dział kalibru 152 mm i rozwijający ponad 26 węzłów okręt w ciągu 3 godzin znalazł się w pobliżu kotwicowiska Emdena.
Zaskoczony nagłym pojawieniem się wrogiego krążownika von Müller porzucił grupę desantową i przystąpił do walki z większym i silniej uzbrojonym przeciwnikiem (chociaż początkowo mylnie rozpoznał w nim jednostkę porównywalną z jego Emdenem).
O godz. 9.30 jako pierwsi ogień otworzyli Niemcy, uzyskując nawet kilka trafień. To jednak w żaden sposób nie zniechęciło pędzącego Sydneya, który w chwilę potem odpowiedział morderczą salwą, rozpoczynając tym samym historię australijskiej marynarki wojennej.
Mimo uników, odgryzania się ogniem z dział i wyrzutni torped w ciągu 90 minut niemiecki krążownik przyjął 100 trafień, zamieniając się w dymiącą stertę poskręcanej stali. Widząc, że szczęście Łabędzia Wschodu się kończy, von Müller rozkazał osadzić go na mieliźnie. Australijczycy jednak dalej ostrzeliwali żałosny wrak, aż któryś z marynarzy (chociaż legenda głosi, że zrobił to sam dowódca) ściągnął z masztu kajzerowską banderę, zastępując ją białą flagą.
Ostatni bój Emdena kosztował Niemców 134 poległych i 65 rannych marynarzy. Straty nowo ochrzczonej Royal Australian Navy były nieporównanie mniejsze, bowiem do macierzystych portów już nigdy nie powróciło 3 marynarzy, a kilkunastu przypłaciło dziewiczy bój ciężkimi ranami.
Natomiast sam kmdr von Müller rozważał nawet popełnienie samobójstwa, ale ostatecznie pogodził się z niewolą. Po latach rycerski kapitan pisał: „Zdałem sobie sprawę, że moim obowiązkiem jest opiekowanie się resztą załogi – a moja śmierć na nic by się nie przydała mojemu krajowi”.
Bibliografia
- Gozdawa-Gołębiowski J., Wywerka Prekurat T., Pierwsza wojna światowa na morzu, Warszawa 1994.
- Holicki W., Niefrasobliwość barona Czerkasowa, „Morze, Statki i Okręty” nr 9/2011.
- Holicki W., Ostatnia walka Emdena, „Morze, Statki i Okręty” nr 12/2011.
- Kochnowski R., Bilans dokonań wojennych Kaiserliche Marine 1914–1918, [w:] Wielki przełom. Konflikty zbrojne i przemiany wojskowości 1912–1923, red. M. Baczkowski, Kraków 2018.
- Perepeczko A., Wojna samotnych krążowników, Warszawa 1997.
- Saini A., How German cruiser ‘Emden’ struck terror in the heart of the British Empire, and became a Tamil word, The Hindu [dostęp: 13.07.2021].
- Szopa M., Ostatnia wyprawa wiceadmirała von Spee, „Technika Wojskowa. Historia” nr spec. 6/2013.
- Taylor J.M., Audacious Cruise of the Emden, History.net [dostęp: 12.07.2021].
Jako ciekawostka w czasie II wojny światowej w pobliżu Australi po raz drugi walczyły ze sobą okręty marynarki wojennej Niemiec i Australii. Były to Kormoran i Sydney. Sydney tak samo jak jego imiennik z I wojny światowej był lekkim krążownikiem, natomiast Kormoran podobnie jak Emden był samotnym rajderem, ale nie krążownikiem tylko uzbrojony statkiem handlowym. Tym razem historia się nie powtórzył, to Niemiecki rajder pomimo tego ze sam później zatonął w wyniku uszkodzeń, posłał na dno Australijski okręt z całą załogą. To jedyny przypadek podczas I i II wojny światowej kiedy co prawda uzbrojony, ale jednak statek handlowy zatopił lekki krążownik.
Naprawdę schodząc w dół historii, można zobaczyć bardzo znaczące historie dla obecnego rozwoju.