Twoja Historia

Portal dla tych, którzy wierzą, że przeszłość ma znaczenie. I że historia to sztuka dyskusji, a nie propagandy.

„Wiedziałem, że jedziemy po bandzie”. Członek Państwowej Komisji Wyborczej opowiada jak naprawdę wyglądały wybory w 1989 roku

Dzień pierwszych wolnych wyborów po II wojnie światowej był długo wyczekiwany. Obie strony były gotowe do walki o miejsca w Sejmie kontraktowym.

fot.FORTEPAN / tm/CC BY-SA 3.0 Dzień pierwszych wolnych wyborów po II wojnie światowej był długo wyczekiwany. Obie strony były gotowe do walki o miejsca w Sejmie kontraktowym.

Czy w jednopartyjnym kraju można zorganizować wolne wybory? Jak nie dopuścić do fałszerstwa i co zrobić, kiedy pójdzie… zbyt dobrze? O tym, co 4 czerwca działo się w solidarnościowym sztabie opowiada Andrzej Zoll.

Wybory 1989 roku, których formułę uzgodniono w trakcie obrad Okrągłego Stołu, były wyzwaniem zarówno dla opozycji, jak i dla PZPR. Walka toczyła się o 35% miejsc w Sejmie i wszystkie miejsca w Senacie. Te właśnie mandaty były dostępne także dla kandydatów bezpartyjnych, niepowiązanych z aparatem władzy. Profesor Andrzej Zoll, członek Państwowej Komisji Wyborczej, przyglądał się przebiegowi wyborów z bliska. O swoich wrażeniach i przeżyciach z tego przełomowego dnia opowiada w rozmowie z Markiem Bartosikiem wydanej właśnie w formie książkowej pod tytułem „Od dyktatury do demokracji i z powrotem”.

M.B.: W 1989 roku znalazł się pan jako reprezentant opozycji w Państwowej Komisji Wyborczej. Co uważał pan za swe najważniejsze zadanie?

A. Z.: Zaraz po Okrągłym Stole liczyły się przede wszystkim wybory 4 czerwca 1989 roku. Rolą naszej solidarnościowej szóstki w PKW było zapewnienie ich uczciwości, w tym rzetelnego liczenia głosów. Od lokali wyborczych po szczebel ogólnopolski. Tymczasem organizacja całego mechanizmu wyborczego była w rękach ludzi na tyle doświadczonych, że niejedne wybory, a dokładniej głosowania, w czasach PRL przeprowadzali.

Niewątpliwie specem od tych spraw był Jerzy Breitkopf, wtedy szef Kancelarii Rady Państwa i sekretarz Państwowej Komisji Wyborczej. Ten sam, w sprawie którego niedługo potem, gdy już byłem szefem PKW, pojawił się w moim gabinecie Jarosław Kaczyński. Chciał, żeby Jerzy Breitkopf przeszedł do Kancelarii Prezydenta, to znaczy Lecha Wałęsy. Zgodziłem się i Breitkopf został zastępcą Kaczyńskiego, szefa Kancelarii.

W kampanię wyborczą na rzecz obozu "Solidarności" zaangażowana była ogromna część społeczeństwa.

fot.MOs810/CC BY-SA 4.0 W kampanię wyborczą na rzecz obozu „Solidarności” zaangażowana była ogromna część społeczeństwa.

Na razie jednak w PKW mówił nam, jak się organizuje wybory. Nasza szóstka była przekonana, że najbardziej prawdopodobnym etapem dokonywania fałszerstw jest przenoszenie protokołów między lokalami wyborczymi a okręgowymi komisjami wyborczymi. Wiedzieliśmy, że przy urnach, czyli w komisjach obwodowych, znajdą się z naszej strony mężowie zaufania, więc możemy być spokojni, że oni dopilnują, aby nie dochodziło do machlojek. Pytanie tylko, czy wyżej, do komisji okręgowej, trafi właściwy protokół.

Niestety, nie pamiętam, kto z naszej szóstki, na pewno nie ja, wpadł na świetny pomysł, ażeby wprowadzić do wytycznych Państwowej Komisji Wyborczej dla obwodów obowiązek wywieszenia protokołów na zewnętrznych drzwiach ich lokali. Tak, by każdy mógł wyniki spisać, sfotografować, a potem porównywać z danymi komisji okręgowej. Dzisiaj to rozwiązanie jest oczywistością, bo od lat się sprawdza. Wtedy zostało przyjęte bez oporów także przez niesolidarnościową część PKW.

M.B.: Może władzy nie zależało na sfałszowaniu tych wyborów. Przecież komuniści byli przekonani, że wygrają.

A. Z.: Nie wiem… Pewien za to jestem, że członkowie komisji, którzy zasiadali w PKW z partyjnego nadania, bardzo się w czasie przygotowań do tych wyborów zmieniali. Przewodniczył specjalista od prawa międzynarodowego, profesor Alfons Klafkowski, ówczesny prezes Trybunału Konstytucyjnego. Wiceprzewodniczących było czterech, po jednym z PZPR, Stronnictwa Demokratycznego, Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i ja z rekomendacji Solidarności.

Wraz z kolegami delegowanymi przez opozycję szybko zorientowaliśmy się, że przedstawiciel ZSL zaczyna grać z nami po tej samej stronie, opowiadać się  za naszymi propozycjami. Profesor Klafkowski z kolei unikał przeprowadzania głosowań. Doskonale wiedział, że ze względu na parytet składu tej komisji wynik był przesądzony na korzyść reprezentantów władzy. Widać było, że on też czuje potrzebę zmian. Zgodził się, żeby decyzje podejmować przez konsensus. I dlatego nasze obrady trwały bardzo długo.

Muszę powiedzieć, że miałem wielką satysfakcję z zachowania pewnego generała, który w PKW reprezentował PZPR. Wychodziliśmy wreszcie po kolejnym, bardzo długim posiedzeniu. On szedł przede mną i do jakiegoś swojego znajomego, który też był w komisji, powiedział: „Kurwa mać… Przez tych solidaruchów siedzimy tu po osiem godzin. Dawniej wystarczyło piętnaście minut i sprawa była załatwiona”. Wiem, że to może wyglądać sielankowo, bo przecież to byli straszni komuniści. Ale oni też byli różni. Przekonałem się o tym w życiu wielokrotnie.

W jednym byli nieprawdopodobnie naiwni: wierzyli w swoją siłę i poparcie społeczne. Bo proszę sobie wyobrazić, że w ordynacji wyborczej, którą uchwalono w kwietniu, została wprowadzona lista krajowa. To znaczy trzydzieści pięć nazwisk osób, które nie kandydowały w okręgach, ale z tej listy ogólnopolskiej. I to na niej znaleźli się wszyscy najważniejsi politycy ze strony władzy: Rakowski, Kiszczak… Cała góra.

W wyborach z 4 czerwca 1989 roku mandaty senatorskie z ramienia opozycji wywalczyli między innymi Andrzej Wajda, Lech Kaczyński i Gustaw Holoubek.

fot.Kimodin/GFDL 1.2 W wyborach z 4 czerwca 1989 roku mandaty senatorskie z ramienia opozycji wywalczyli między innymi Andrzej Wajda, Lech Kaczyński i Gustaw Holoubek.

Żeby zostać wybranym do Sejmu tą drogą, trzeba było osiągnąć ponad pięćdziesiąt procent głosów w całym kraju. W wolnych wyborach to bardzo dużo, a oni nie przewidzieli drugiej tury, w której próg byłby automatycznie niższy. Też nie mieli doświadczenia z wolnymi wyborami. Byli całkowicie przekonani, że muszą wygrać, mimo tych naszych nowych zabezpieczeń, zmierzających do zagwarantowania uczciwości głosowania.

Pewna refleksja pojawiła się po tamtej stronie w ostatnim momencie. Dzień przed wyborami, 3 czerwca 1989 roku, w Dzienniku Telewizyjnym wystąpił sędzia Sądu Najwyższego Zenon Marmaj i powiedział ni z gruszki, ni z pietruszki, że skreślenie, takie na krzyż, całej listy krajowej oznacza nieważność głosu. Nie było żadnych podstaw, żeby tak twierdzić, bo jednoznaczne przekreślenie oznaczało, że głos jest oddany przeciwko wszystkim kandydatom. Ta próba walki na interpretację przepisów była też dla mnie cennym sygnałem nieznanego od dziesięcioleci w Polsce zjawiska. Prawo zaczynało się liczyć, jego zapisy mają znaczenie, bo już nie wystarczy czyjaś wola polityczna, by je unieważnić, obalić.

M.B.: Jak pan spędził dzień 4 czerwca 1989 roku?

A. Z.: Oczywiście w Warszawie, ale najważniejsze nastąpiło w pierwszą powyborczą noc, z 4 na 5 czerwca. Siedzieliśmy przy telefonach. W Sejmie dano nam gabinety członków Rady Państwa. Telefony bez przerwy dzwoniły. Z całej Polski odbieraliśmy pytania, co robić z tą listą krajową? No bo czy ten Marmaj ma rację, czy nie ma racji, to co z przekreślonymi całymi kartami? I ten jego sabotaż trzeba było bez przerwy korygować.

Władza liczyła na to, że skomplikowany system głosowania utrudni kandydatom obozu solidarnościowego drogę do zdobycia mandatu. Opozycja odpowiedziała ulotkami zawierającymi dokładne instrukcje, jak należy oddać głos.

fot.domena publiczna Władza liczyła na to, że skomplikowany system głosowania utrudni kandydatom obozu solidarnościowego drogę do zdobycia mandatu. Opozycja odpowiedziała ulotkami zawierającymi dokładne instrukcje, jak należy oddać głos.

Szybko okazało się, że strona partyjna wprawdzie w ostatniej chwili, ale dobrze wyczuła zagrożenie. Z całej listy krajowej wymaganą ponad połowę głosów dostali tylko Mikołaj Kozakiewicz, szanowany i lubiany ludowiec, z zawodu socjolog i seksuolog, oraz prawnik Adam Zieliński, w Trzeciej RP rzecznik praw obywatelskich. Ale reszta listy krajowej poległa.

I tu zaczął się dramat, bo to mógł być świetny pretekst do unieważnienia wyborów. Mieliśmy bardzo poważny problem, żeby znaleźć rozwiązanie. Rano 5 czerwca, gdy już wiadomo było, jaki jest mniej więcej wynik wyborów, pojechałem do sztabu Solidarności przy placu Piłsudskiego. Mówiłem Bronisławowi Geremkowi, jak sytuacja wygląda. On przy mnie dzwonił do Wałęsy. Byli przerażeni. Bo nagle zmienił się cały scenariusz wypracowany przy Okrągłym Stole.

M.B.: Czy wy, strona solidarnościowa, mieliście świadomość ryzyka takiego rozwoju wypadków? A może z premedytacją wpuszczaliście ich w maliny?

A. Z.: Nie, absolutnie nie. Myślę, że to w Magdalence zostało zdecydowane, jaka będzie treść ordynacji wyborczej, bo potem została ona błyskawicznie uchwalona, w kilka dni po podpisaniu umowy Okrągłego Stołu. Nie nasłuchiwałem przecież rozmowy telefonicznej Geremka z Wałęsą, ale mogłem się zorientować, że tam, po drugiej stronie, też jest konsternacja. Przecież nastawiliśmy się na to, że po wyborach będziemy trzydziestopięcioprocentową opozycją, a teraz okazuje się, że to na stronę komunistyczną oddano piętnaście procent głosów.

Wywiad stanowi fragment książki Andrzeja Zolla i Marka Bartosika "Od dyktatury do demokracji i z powrotem", wydanej nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.

Wywiad stanowi fragment książki Andrzeja Zolla i Marka Bartosika „Od dyktatury do demokracji i z powrotem”, wydanej nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.

Ciśnienie polityczne tych liczb było olbrzymie, bo jak ludziom wytłumaczyć, dlaczego przy tak ogromnym poparciu pozostaniemy tylko opozycją. Szefowie strony solidarnościowej zdawali też sobie sprawę z innych zagrożeń. Krótko po wyborach Jaruzelski wymienił większość dowódców okręgów wojskowych. Oczywiście nie mam tu żadnych bezpośrednich dowodów, ale można założyć, że po klęsce z 4 czerwca opór w kręgach partyjnych przeciwko Jaruzelskiemu był bardzo silny. Musiano uznać, że generał popełnił błąd, dopuszczając do nich i do takiej demonstracji społecznej przeciwko komunizmowi, jaką się stały.

Ale jak przeprowadzić drugą turę głosowania na listę krajową, skoro ordynacja jej nie przewiduje? To przy okazji tego problemu poznałem osobiście Lecha Wałęsę. Poproszono mnie na posiedzenie Komisji Krajowej Solidarności, które odbyło się w siedzibie episkopatu. Poszedłem po długich konsultacjach z Ciemniewskim i Zakrzewską. Większość sali była za tym, aby sprawy pozostawić swojemu biegowi, to znaczy doprowadzić do drugiej tury, tak jak była planowana, czyli tylko w okręgach. No i po prostu tylko tam zostaną wybrani posłowie. Te mandaty, które powinny przypaść osobom z listy krajowej, miały pozostać nieobsadzone.

Zakładano, że wybory uzupełniające odbędą się w jakimś bliżej nieokreślonym czasie i według zasad, których wtedy nikt sobie nawet nie wyobrażał. Trwały nerwowe dyskusje. Twierdziłem, że to rozwiązanie nie jest dobre, dlatego że to nie będzie sejm. Bo sejm według konstytucji to czterystu sześćdziesięciu posłów. Posłużyłem się prawniczym argumentem. Wtedy zaimponował mi Lech Wałęsa, który powiedział, że absolutnie chce utrzymać porozumienie Okrągłego Stołu i należy oddać te trzydzieści trzy miejsca komunistom. Żeby oni sobie wybrali posłów. I że my nie powinniśmy być zainteresowani tą sprawą.

Wybory były ogromnym sukcesem obozu "Solidarności". Opozycja zdobyła wszystkie "wolne" mandaty poselskie i 99 na 100 mandatów senatorskich.

fot.Tomasz Ciborski/CC BY-SA 4.0 Wybory były ogromnym sukcesem obozu „Solidarności”. Opozycja zdobyła wszystkie „wolne” mandaty poselskie i 99 na 100 mandatów senatorskich.

Imponujący był rozsądek Wałęsy. Gdyby nie przeciwstawił się czołówce Solidarności, to doszłoby do unieważnienia wyborów. Następnego dnia wieczorem byłem w Sejmie przy podpisywaniu umowy, która rozwiązała problem. Dawała możliwość wprowadzenia przed drugą turą na listę krajową nowych kandydatów. I komuniści usunęli z niej nazwiska, które w pierwszej turze tak druzgocąco przepadły.

M.B.: Zasady wyborów były tym samym zmieniane w środku głosowania. Między pierwszą a drugą turą. Co działo się wtedy z pańskim sumieniem prawniczym?

A. Z.: Dobrego wyjścia nie było. Wiedziałem, że jedziemy po prawnej bandzie, ale do dzisiaj jestem absolutnie przekonany, że zrobiliśmy słusznie. Działaliśmy w nieustabilizowanych warunkach prawnych, w momencie właściwie rewolucyjnym.

Sprawa listy krajowej wyników wyborów nie zmieniła. Do dzisiaj jestem przekonany, że na puryzm prawniczy nie było wtedy miejsca. Doskonale jednak pamiętam, że mój kolega, Jerzy Ciemniewski, nie zaakceptował zmiany wyborczych reguł w trakcie wyborów i zrezygnował ze stanowiska w Państwowej Komisji Wyborczej.

Senatorowie "Solidarności" zajęli 99 na 100 miejsc w izbie.

fot.Katarzyna Czerwińska/Senat RP/CC BY-SA 3.0 pl Senatorowie „Solidarności” zajęli 99 na 100 miejsc w izbie.

M.B.: A zna pan reakcję Jarosława Kaczyńskiego na te wydarzenia?

A. Z.: Wtedy nie miałem z nim kontaktów. Ostatni raz przed wyborami rozmawialiśmy na początku maja. To był okres wystawiania kandydatów solidarnościowych. Podczas spotkania z nimi w Warszawie Kaczyński spytał mnie, dlaczego nie kandyduję. Powiedziałem mu, że dostałem propozycję pracy w PKW i ją przyjąłem.

Zawsze uważałem, że jeżeli podjąłem zobowiązanie, to nie ma możliwości wycofania się. Później kilka razy byłem w podobnej sytuacji i tak samo się zachowałem. Od tego telefonu Henryka Wujca z propozycją pracy w PKW w ogóle o kandydowaniu nie myślałem. I to była właściwie ostatnia moja rozmowa przed zmianą z Kaczyńskim. Później, gdy już był szefem Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy, kontaktowałem się z nim parę razy.

Źródło:

Powyższy tekst stanowi fragment książki Marka Bartosika i Andrzeja Zolla pt. „Od dyktatury do demokracji i z powrotem”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.

Tytuł, lead, wstęp, ilustracje wraz z podpisami, wytłuszczenia oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia częstszego podziału akapitów i oznaczenia stron rozmowy.

Dowiedz się, jak były prezes Trybunału Konstytucyjnego ocenia przemiany w Polsce:

Komentarze (3)

  1. Anonim Odpowiedz

    Rozumie tego Pana – tylko trudno pojąć, czemu dopiero mówi o tym po 39 latach – dopiero teraz ma to być prawda…..???

Dodaj komentarz

Jeśli chcesz zgłosić literówkę lub błąd ortograficzny kliknij TUTAJ.