Kolekcję Czartoryskich trzeba było kupić. To, co działo się z nią przez ostatnie 25 lat nie pozostawia wątpliwości
Kiedy dowiedziałam się, że państwo polskie wykupiło kolekcję książąt Czartoryskich – co ważne: wraz z nieruchomościami i prawem do obiektów dziś uznanych za zaginione – poczułam głęboką ulgę. Sto milionów euro rozwiązało problem, który od lat wydawał się nierozwiązywalny.
Mówimy o instytucji wyjątkowej: najstarszym polskim muzeum – założonym w 1801 roku przez księżnę Izabelę Czartoryską w Puławach, którą wpierała w tym dziele rodzina, a także spora grupa patriotycznie nastawionych intelektualistów i artystów. Muzeum od początku miało podwójny charakter.
Stanowiło własność prywatną, ale stawiało sobie publiczne zadania. Miało podtrzymywać ducha narodowego wśród Polaków żyjących pod zaborami, łagodzić nieco szok wywołany gwałtownym rozpadem państwa. W założeniu księżnej „pamiątki narodowe”, np. Skrzynia Królewska, w której pomieszczono przedmioty związane z naszymi władcami, miały to samo, o ile nie większe znaczenie niż obrazy Leonarda, Rafaela, Rembrandta.
Podczas powstania listopadowego Czartoryskim część zbiorów – z ogromną pomocą zwykłych ludzi – udało się ukryć przed Rosjanami, część wywieźć do Paryża. Kiedy tylko pojawiła się możliwość bezpiecznego pokazania kolekcji w Polsce, w 1876 roku Władysław Czartoryski przeniósł ją do Krakowa. Była tu bezpieczna aż do 1939 roku. Podczas okupacji padła ofiarą niemieckiej grabieży (straciliśmy wtedy nie tylko obraz Rafaela, ale także część obiektów ze Skrzyni Królewskiej). Po zakończeniu wojny Polska Rzeczpospolita Ludowa podjęła wszelkie starania, by utracone zbiory odzyskać. W ogromnej części się to udało.
Węglowy deputat za bezcenną kolekcję?
A teraz fakty najnowsze. Po 1945 roku kolekcja Czartoryskich, obejmująca dzieła sztuki, archiwalia, pamiątki narodowe, wreszcie znakomity księgozbiór, nie została znacjonalizowana, a oddana jedynie w zarząd Muzeum Narodowemu w Krakowie (MNK), które odtąd sprawowało nad nią opiekę. W 1986 roku po raz pierwszy pojawił się pomysł wykupu zbiorów od spadkobiercy rodziny, Adama Karola Czartoryskiego: chodziło wówczas o sumę 5 – 6 milionów dolarów, mikroskopijną, biorąc pod uwagę rzeczywistą ich wartość. Książę, bardziej związany z Hiszpanią niż z Polską (nie zna nawet naszego języka), wielbiciel sportu i pięknych kobiet, zgodziłby się zapewne, gdyby ktoś w ministerstwie nie wpadł na iście peerelowski pomysł, by sumę tę wypłacić… w węglu.
W 1991 roku na fali transformacji ustrojowej – gdy ministrem kultury był doskonale orientujący się w temacie Marek Rostworowski – powołano do życia Fundację Książąt Czartoryskich, która stawała się formalnym właścicielem kolekcji. Zasiadały w niej między innymi osoby wskazane przez Czartoryskiego, ale prezesem pozostawać miał nieodmiennie dyrektor MNK – instytucja ta nadal ponosiła bowiem wszelkie koszta związane z tymi zbiorami: ich prezentacją, konserwacją, badaniami naukowymi (płaciła nawet za wynajem należących do Fundacji nieruchomości). W statucie zaznaczono, że kolekcja stanowi „historyczną, nierozerwalną całość”.
Tymczasem w 1997 roku Kraków obiegła wieść, że Czartoryski – Fundator – wycofał część depozytów i sprzedał je na aukcji. W tej sytuacji ówczesny dyrektor MNK, Tadeusz Chruścicki rozpoczął akcję wykupywania przez państwo najcenniejszych obiektów z kolekcji. Znalazła się wśród nich na przykład niezwykle cenna stauroteka z Drewnem Krzyża Świętego – trzeba przyznać, że książę przekazał ją za symboliczny tysiąc złotych.
Fundacja coraz bardziej prywatna
Sprawa skomplikowała się w roku 2004, kiedy po raz pierwszy „strona prywatna” Fundacji doprowadziła do zmiany statutu: dyrektor MNK przestawał być prezesem, tracąc praktycznie wpływ na decyzje Fundacji. Miejsce Zofii Gołubiew, pełniącej wówczas tę funkcję, zajął kuzyn księcia, Adam Zamoyski.
Kolejne zmiany w statucie (wprowadzone w 2008 roku) były jeszcze bardziej niebezpieczne. Po pierwsze, pięć miejsc w Radzie Fundacji zapewniono osobom wskazanym przez rodzinę Fundatora, redukując znaczenie pozostałych jej członków, wywodzących się ze „środowiska historii i kultury Polski” (tu wystarczał jeden tylko reprezentant). Po drugie, ówczesny zarząd zrezygnował z zapisu mówiącego o kolekcji jako o „historycznej, nierozerwalnej całości”, co pozwalało na jej rozproszenie.
Na to nałożył się jeszcze jeden, najgłośniejszy medialnie problem. Mimo protestów historyków i konserwatorów sztuki (nie tylko polskich) postanowiono, że „Dama z gronostajem” Leonarda da Vinci – jedyny obraz tej klasy pozostający w naszym kraju – musi na siebie (i całą Fundację) zarobić. Ruszyła w tournée po Japonii, Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych, Węgrzech, Japonii, Szwecji, Włoszech… Każda podróż stanowiła gigantyczne zagrożenie dla obrazu. W pewien sposób także go degradowała: aby zobaczyć „Mona Lizę”, trzeba udać się do Luwru, nikt nie pomyślałby nawet, by gdzieś ją wypożyczyć.
Konflikt między Muzeum Narodowym a Fundacją narastał, zwłaszcza gdy pojawiły się pomysły, by w ogóle zrezygnować ze współpracy i stworzyć osobną instytucję, współprowadzoną bezpośrednio z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Psuły się także relacje w samej Fundacji; czego efektem były permanentne zmiany składu zarządu (w ciągu pięciu lat zmieniał się czterokrotnie, raz musiała nawet interweniować policja).
Niekończący się remont
W międzyczasie miłośnicy sztuki stracili możliwość podziwiania Muzeum Czartoryskich, korzystania z niezwykle cennej Biblioteki. Remont, rozpoczęty w 2010 roku, miał się zakończyć w 2013. Utknął, gdy zabrakło funduszy, których Fundacja nie umiała wygenerować. „Dama z gronostajem” znalazła tymczasowe „przytulisko” na Wawelu. Pozbawiona naturalnego kontekstu, prezentowana w prowizorycznej aranżacji nie mogła objawić swojej wyjątkowej wartości. Co gorsza: najcenniejsza polska kolekcja przestawała funkcjonować w świadomości społecznej.
Sytuacja – skandaliczna w skali międzynarodowej – stawała się nie do zniesienia. I nic nie wskazywało, że uda się ją w jakikolwiek sposób rozwiązać. Problemy splątały się w istny węzeł gordyjski. Trzeba go było przeciąć – i tym właśnie jest zakup przeprowadzony ostatnio przez Ministerstwo. Bynajmniej nie precedensowy – w 2009 roku województwo lubelskie na mocy ugody wykupiło z rąk Zamoyskich pałac w Kozłówce wraz z wyposażeniem.
Po pierwsze, wreszcie będzie można sensownie zacząć zarządzać kolekcją. Do tej pory było to praktycznie niemożliwe ze względu na niejasności dotyczące kompetencji Fundacji i Muzeum Narodowego: kto inny podejmował strategiczne decyzje, kto inny ponosił za nie odpowiedzialność finansową. I tak na przykład Fundacja decydowała o wypożyczeniu obrazu Leonarda na jakąś zagraniczną prezentację, ale to Muzeum musiało zapewnić mu bezpieczeństwo. Bez zgody Fundacji nie można było rozpocząć konserwacji żadnego obiektu…
Ryzyko konieczne
A co byłoby, gdyby państwo wyłożyło pieniądze na doprowadzenie do końca remontu siedziby Muzeum, a potem Fundacja zadecydowałaby, że swoje zbiory chce zaprezentować w Puławach czy, dajmy na to, w Warszawie? Teraz możemy oczekiwać, że za dwa, trzy lata wejdziemy do odnowionych sal Muzeum przy św. Jana w Krakowie (mam nadzieję, że scenariusz wystawy nie będzie się zbytnio różnić od poprzedniego, który doskonale wpisywał się w myślenie księżnej Izabeli, twórczyni tej kolekcji).
Po drugie, nie mają racji ci, którzy zarzucają ministerstwu, że „kupiliśmy to, co i tak jest nasze”. Statut Fundacji dawał ogromną władzę Fundatorowi i powoływanemu przezeń zarządowi. Jaką więc mogliśmy mieć gwarancję, że ktoś, kto kiedyś obejmie tę funkcję, niekoniecznie przywiązany do polskości, nie przekaże kolekcji gdzieś zagranicę, na przykład do Dubaju albo Arabii Saudyjskiej w długotrwały depozyt? Czy na pewno bylibyśmy w stanie ściągnąć ją stamtąd? A gdyby doszło do sporu sądowego? Ile mógłby potrwać?
Jest jeszcze argument moralny. Kolekcja Książąt Czartoryskich (o czym obecny Fundator często zdawał się zapominać) różni się znacząco od innych zbiorów prywatnych, choćby tylko słynnej nowojorskiej Frick Collection. Powstawała nie tylko jako wyraz pasji kolekcjonerskiej magnackiego rodu, decydowały przede wszystkim względy patriotyczne. To dlatego księżna Izabela, prekursorka polskiej archeologii, przeszukiwała wzgórze wawelskie, na którym rezydowali już Austriacy, i wywoziła cenne pozostałości z niszczonych przez nich zabytków. To dlatego inny kolekcjoner i archeolog, Tadeusz Czacki (założyciel Liceum Krzemienieckiego), oddał Izabeli swoje własne zbiory – wiedział, że księżna użyje ich „dla dobra publicznego”. To dlatego wreszcie, gdy tylko stało się to możliwe, książę Władysław Czartoryskich, korzystając z możliwości, jakie dawała autonomia galicyjska, przywiózł zbiory z Paryża do Krakowa, by pokazać je szerokiej publiczności.
Mam wrażenie, że zakup kolekcji przez niepodległe państwo polskie spodobałby się księżnej, która sama siebie nazywała „Matką – Sarmatką”. I choćby tylko dlatego warto było podjąć (niewątpliwe) ryzyko.
Zakup kolekcji stanowiącej dobro narodowe. To potwarz dla RP. Ta kolekcja powinna zostać znacjonalizowana. A tak zwany wykup od Czartoryskiego nie powinien mieć miejsca…
Bolszewicy by na pewno tak zrobili. Ale Polska to nie Rosja więc wszystko odbyło się legalnie. Czartoryski ma pieniądze a Polska kolekcje z bezcenną „Damą z gronostajem” Leonarda da Vinci.
Cos ten Zamojski na zdjeciu wyglada raczej na ksiecia nieslowianskiej urody
„Wywieść” można na manowce. Za granicę można „wywieźć”. Kultura zobowiązuje!
Ale to byly dobra całego narodu ktoś powinien odpowiadać za decyzję wydania naszych pieniędzy dla prywaty…..Kiedy was panowie pozamykają … To byly dobra narodowe i tak jak Wawel …Ale w III RP zasady są inne …Dranstwo
Bzdura
Wawel też jest dobrem narodowym, a dziś jest okupowany przez jedynie słuszną partię polityczną.. Spoczywają tam obok wielkich Polaków, zwykli ludzie.. żadne postaci historyczne, raczej przeciętni politycy PiS. :(
To jakaś partia ma swoją siedzibę na Wawelu i go okupuję ? Co do zwykłych ludzi to racja, pochowano tam jakiegoś litwina, któremu wcześniej wycieli mózg do badań, nawet cały instytut powstał, ale żadnego śladu geniuszu nie znaleźli. A sam mózg po zajęciu Wilna i instytutu, Rosjanie wyrzucili na ulicę gdzie go zjadły bezpańskie psy. Serce też mu wycieli oraz pochowali w grobie mamus w Wilnie. A wypatroszonego trupa bez mózgu i serca wyrzucono z katedry Wawelskiej i pochowano pod dzwonicą, bo litwin wyparł się wiary katolickiej i został wyznawcą Lutra.
Jak i w tamtych tak i w obecnych czasach „szlachta” miała złodziejskie nawyki, obecnie chodzi tylko o kasę, wiec wiedzą jak manipulować żeby zdobyć jej jak najwięcej.