Latające trupy, pociski w kale i garnki z wężami, czyli broń biologiczna starożytności i średniowiecza
Broń biologiczna brzmi nowocześnie i kojarzy się z tajnymi laboratoriami. Nie każdy wie, że po „biologiczne” rozwiązania w walkach z wrogiem sięgano nieomal od zarania cywilizacji. Zwłoki zmarłych na choroby zakaźne przerzucano przez mury obleganych miast, by wywołać epidemię. Odpowiednimi mieszankami ziół zatruwano rzeki, podrzucano wrogowi jadowite węże i skorpiony. To tylko część arsenału broni biologicznych starożytności i średniowiecza.
Potężną moc epidemii znano oczywiście doskonale w czasach starożytnych. Broń, której nośnikiem są organizmy żywe, długo pozostaje „niewidzialna”, można ją w sprytny sposób przemycić za mury obleganych twierdz, czy miast. Jest też nieobliczalna. Nie widać, z której strony zaatakuje. Paraliżuje nie tylko chorych, ale całkowicie obezwładnia całą społeczność.
Trupia wrzutka
Zwłoki chorych stanowiły cenny „arsenał” już w starożytności. Armia Aleksandra Wielkiego wracając z Indii, celowo pozostawiała na polach bitew zwłoki swoich ofiar, by wywołać zarazę i opóźnić postępy wojsk nieprzyjaciela.
Najlepiej znane przykłady użycia zwłok chorych dostarczają nam czasy średniowiecza. W 1155 roku król niemiecki i późniejszy cesarz rzymski Fryderyk Barbarossa ze swymi wojami ruszył na południe, do Italii, by tam spacyfikować niepokorne miasta i narzucić im panowanie cesarstwa. Mimo sojuszu z okrutnym Henrykiem Lwem, oblężenie się przeciągało. Obrońcy stawiali dzielny opór, rozgrzana smoła lała się z góry na atakujących, podobnie jak fala strzał. Na dodatek załoga Tortony nękała wroga śmiałymi wypadami za mury.
Ostatecznie, dopiero po dwóch miesiącach przyszły cesarz złamał obrońców. Stało się to po tym, jak z rozkazu Barbarossy zatruto wodę, z której korzystało miasto. W tym celu do studni wrzucano zwłoki żołnierzy, a także siarkę i smołę.
Najlepiej udokumentowany przypadek użycia zakażonych trupów do osiągnięcia sukcesu militarnego zdarzył się podczas oblężenia twierdzy Kaffa (obecnie Teodozja) na Krymie – w 1346 roku. Port należał wówczas do genueńczyków. Jak wspominał kronikarz marokański Ibn Battuta było to „wielkie miasto wzdłuż wybrzeża morskiego zamieszkanego przez chrześcijan, większość z nich Genueńczyków”. Port zrobił na podróżniku duże wrażenie: „zeszliśmy do portu, gdzie zobaczyliśmy wspaniały port z około dwustu statków w nim, zarówno statków wojennych i handlowych statków, małe i duże, ponieważ jest to jeden z obchodzonych portów na świecie”.
Nic dziwnego, że chrapkę na Kaffę miała mongolska Złota Orda. W 1346 roku pod mury miasta zjechały tysiące wojowników na małych, rączych konikach. Najeźdźcy mieli jeden zasadniczy problem. Zmagali się z epidemią dżumy, która prześladowała mocarstwo mongolskie. Wojska chana Dżanibega przywiodły zarazę ze stepu pod mury Kaffy. Z tego też powodu, oraz z racji faktu, że miasto dzielnie się broniło, oblężenie długo nie przynosiło skutku.
Ostatecznie Tatarzy mieli się już wycofać, ale na „odchodne” wykonali jeszcze jeden manewr. Trupy padłych na czarną śmierć wojowników zapakowali na katapulty i przerzucili za mury miejskie. Dziś nie jest do końca jasne, czy wiedzieli, co robią, i czy liczyli na zwycięstwo, czy miał być to swoisty happening na „zakończenie”, w każdym razie przyniósł on skutek. Za murami „rozlała się” dżuma.
Uważa się, że właśnie ten epizod w dużej mierze ściągnął zarazę do Europy, wraz z uciekającymi z Kaffy genueńczykami oraz zakażonymi chorobą szczurami i wszami. Tak dżuma dotarła do Konstantynopola, Wenecji i innych najważniejszych portów basenu Morza Śródziemnego, wywołując jedną z największych pandemii w historii ludzkości. Szacuje się, że zaraza przyniosła śmierć nawet 200 milionów (60 proc.) mieszkańców kontynentu.
Czytaj też: Szczęśliwa Ferrara. To miasto zdołało oprzeć się czarnej śmierci…
Czarna ospa
Wyjątkowo zaraźliwy wirus VARV, czyli ospy prawdziwej, zwanej również czarną (śmiertelność u nieszczepionych wynosi średnio 30 proc., ale może sięgać nawet i 95 proc!), może przenosić się przez dotyk i pozostawać na ubraniach przez długi czas. To wyjątkowo śmiertelna broń. Ciała zakażonych pokrywają gruzdy, które następnie pęcznieją, pękają i zmieniają się w otwarte rany. Zakażony umiera w męczarniach w wyniku ogólnego zakażenia organizmu.
Zabójcza odmiana czarnej ospy dziesiątkowała miasta i armie już w starożytności. W czasach nowożytnych nieświadomie użył tej broni Hernán Cortés. To nie wiara w Cortésa – Quetzatcoatla ani broń palna, ani nawet konie sprawiły, że garstka Hiszpanów podbiła wielkie imperium. Dokonała tego ospa. Po tym, jak Indianie wygnali Hiszpanów z Tenochtitlan, przeszukiwali ciała zabitych. Nie mieli pojęcia, że będzie ich to kosztować zagładę ich ludu i ostateczny kres ich świata. Cortés być może nie zdobyłby miasta, ale zanim wrócił, ospa rozszalała się w azteckiej stolicy na dobre, zmieniając ją w piekło na ziemi.
„Jako że Indianie nie znali lekarstwa na chorobę, umierali gromadnie, umierali jak pluskwy. Nierzadko zdarzyło się, że każdy z domu umarł i że niemożliwe było zakopać martwe ciała; zawalano ich domy, żeby stały się ich grobowcami” – wspominał jeden z hiszpańskich duchownych. Szacuje się, że tylko w latach w 1520–1522 czarna ospa zabiła od 3 do 3,5 miliona rdzennych mieszkańców Meksyku.
Potężna siła tej choroby, na przykładzie Mezoameryki, znana była białym kolonizatorom nowego kontynentu. Niestety przybysze nie wahali się, by – już zupełnie świadomie – ponownie ją wykorzystać. W 1763 roku Europejczycy starli się z tubylcami w rejonie Fort Pitt w Pensylwanii. Indianie z plemienia Ottawa zażarcie bronili swoich terenów łowieckich. Wtedy przypominano sobie o niezwykle zakaźnej ospie, która przyczyniła się do podboju Ameryki Środkowej przez konkwistadorów.
Dowódca obrony Fortu Pitt, niejaki Jeffrey Amherst nakazał podrzucić Indianom koce tych przybyszów, którzy chorowali na ospę. Co prawda do dziś nie jest potwierdzone, na ile skuteczny okazał się ten manewr, bowiem zakażalność drogą pośrednią jest jednak słabsza, po drugie skalę zjawiska ciężko oszacować, bo zakażenia roznosiły się już wcześniej, w wyniku bezpośredniego kontaktu Indian z białymi. Nie ulega jednak wątpliwości, że choroba „zrobiła swoje”. W ciągu kilku pokoleń duże plemię Ottawa nieomal przestało istnieć. Dziś liczy zaledwie kilkanaście tysięcy osób.
Czytaj też: Cztery epidemie, które zmieniły bieg dziejów
Pociski w kale i krwi
Niektóre z konceptów „biologicznych” jeszcze całkiem niedawno były używane na polu walki, choć były znane już w starożytności. Przykładem mogą być tzw. słupy (kije, kolce) punji, a więc zaostrzone kije, zakamuflowane w ziemi, w wykopanych wcześniej dołach. Po wejściu w pułapkę, deski pod stopą żołnierza zapadały się, jednocześnie unosząc przeciwległe krańce z płaszczyznami pełnymi ostrych kolców. Te wbijały się w nogi bądź podbrzusze rannego na zasadzie takiej samej, jak potrzask na zwierzęta.
Takie rozwiązania w czasie wyjątkowo brutalnej wojny w Wietnamie stosował tamtejszy Narodowy Frontu Wyzwolenia Wietnamu Południowego przeciw Amerykanom. Kije punji mają starożytne pochodzenie. I tysiące lat temu, i w trakcie wojny wietnamskiej zaostrzone pale smarowano np. zgniłym mięsem lub ludzkim kałem, by u rannego człowieka dodatkowo wywołać infekcję.
Śmiercionośną potęgą gnijącego ciała nie gardzili także słynący z okrucieństwa starożytni Scytowie. Wojownicy ze stepów byli świetnymi łucznikami. By skuteczniej ranić swoje ofiary, używali strzał z trójgraniastym, bardzo ostrym i krótkim grotem. Strzały były skonstruowane w taki sposób, by w trakcie próby wydobycia pocisku z ciała, grot zostawał w organizmie. Mógł nadal infekować rannego, bowiem Scytowie maczali strzały w specjalnej truciźnie, która przynosiła ofierze szybką, ale bolesną śmierć.
Według greckich dziejopisów skytion, a więc mikstura sporządzana przez scytyjskich szamanów, był mieszaniną ludzkiej krwi i ekskrementów, oraz jadu i rozkładających się ciał żmij. Naczynie z taką mieszanką zakopywano w ziemi, aż „dojrzeje”, tzn. przegnije.
Ranny strzałą nasączoną w tej truciźnie rzadko kiedy przeżywał dłużej niż godzinę. Wokół rany momentalnie pojawiała się martwica tkanek, ofierze puchły kończyny. Dostawała dreszczy i drgawek, wymiotowała. Przeszywał ją silny ból. Jeśli jakimś cudem przetrwała dłużej, organizm dopadała gangrena, która pożerała kolejne partie ciała.
Czytaj też: „Trupy leżały stosami, chorzy tarzali się po ulicach”. Na wojnie z epidemią
Latające garnki z wężami
Od starożytności znano i mniej trupie trucizny. Okrutni Asyryjczycy w VI wieku p.n.e. wykorzystywali sporysz (przetrwalnik pasożytniczego grzyba buławinki czerwonej) do zatruwania studni, z których wrogowie czerpali wodę. W tym samym celu stosowano także ciemiernik czarny, popularną roślinę spotykaną czasem w ogrodach.
Oczywiście świetnym biologicznym orężem były (i są do tej pory) jadowite zwierzęta. Jeden z największych wodzów wszech czasów lubował się w wężach. Mowa o Hannibalu, który w 190 roku p.n.e. posłużył się jadowitymi gadami, by sparaliżować flotę króla Pergamonu Eumenesa. Żołnierze wielkiego dowódcy wystrzeliwali w stronę statków wroga naczynia pełne jadowitych węży. Tym samym wzniecali popłoch na pokładzie.
Podobną taktykę zastosowali w I wieku n.e. partyjscy obrońcy miasta Hatra w okolicach Mosulu. W stronę atakujących wojsk rzymskich wodza Septymiusza Sewera leciały gliniane „pociski” – garnki, amfory itp. – pełne skorpionów. Z kolei starożytni Chińczycy wpadli na prostszy pomysł. Miotali w stronę wroga koszyki wypełnione rozwścieczonymi pszczołami.
Jednostka 731 i wyspa wąglika
Czasy współczesne cechuje bezprecedensowy rozwój nauki, w tym mikrobiologii. Wraz z nią dynamicznie rozwijały się badania nad bronią biologiczną. Już w okresie pierwszej wojny światowej takie testy przeprowadzali Niemcy. W czasach międzywojennych wyjątkowo ponurą kartę zapisała w tym zakresie Japonia.
Podczas wojny z Chinami, a także w trakcie II wojny światowej japońska jednostka 731 wykazała się wyjątkowym bestialstwem, testując najróżniejsze patogeny na więźniach. Ofiary poddawano wiwisekcji (otwarcie organizmu żywego człowieka, zabieg w celach badawczych), celowo zakażano wąglikiem, cyjankiem potasu, fosgenem, wywoływano zawały i udary. W 1942 roku Japończycy wywołali epidemie dżumy i cholery w prowincji Zhejiang w Chinach, zrzucając worki pełne zakażonych pcheł i ziarna. W ten sposób zarażały się szczury, które roznosiły chorobę wśród ludzi.
Historia zna jeszcze wiele przykładów badań nad bronią biologiczną. Jest tajemnicą poliszynela, że w czasie zimnej wojny i Zachód, i ZSRR usilnie pracowały nad takimi rozwiązaniami.
W 1942 roku alianci eksperymentowali z laseczką wąglika na na wyspie Gruinard u wybrzeży Szkocji. Brytyjczycy się spieszyli. Wieść o tym, że nad bronią biologiczną pracują hitlerowcy, poskutkowała dramatycznym eksperymentem. Ładunki z wąglikiem przetestowano na stadzie 80 owiec. Po wybuchu skażonych pocisków zwierzęta umierały w niewyobrażalnych męczarniach w ciągu 2–3 dni. Alianci zdali sobie jednak sprawę, że broni ciężko będzie użyć na polu bitwy. Efektem zastosowania bomb uzbrojonych w przetrwalniki laseczek wąglika był opad chemiczny i silne skażenie terenu, które doprowadziło do zamknięcia wyspy na ponad 45 lat. Zyskała ona niechlubny status wyspy wąglika. Dopiero w latach 90. Brytyjczycy podjęli się dekontaminacji tego terenu.
W 1972 roku równocześnie w Moskwie, Waszyngtonie i Londynie podpisano konwencje o zakazie badań, rozpowszechniania i nabywania broni biologicznej. Do dziś przyjęły ją 182 kraje świata.
Bibliografia:
- Christopher Duncan, Susan Scott.: Czarna Śmierć. Epidemie w Europie od starożytności do czasów współczesnych.Wyd. polskie Bellona, Warszawa 2008
- Krzysztof Chomiczewski Janusz Kocik, Marek Tomasz Szkoda:Bioterroryzm. Zasady postępowania lekarskiego., fragmenty części pierwszej, Warszawa, Wydawnictwo Lekarskie PZWL, 2002
- Paweł Kępka: Bioterroryzm. Polska wobec użycia broni biologicznej., Warszawa, Difin, 2009
- Serge Lancel: Hannibal. Warszawa: Państwowy Instytut Wydawniczy, 2001
- Adrienne Mayor – „Grecki ogień, zatrute strzały, bomby skorpionów. Broń chemiczna i biologiczna w świecie starożytnym”, w przekładzie Kamila Kuraszkiewicza, Amber, 2006
- Krzysztof Zieliński, Marian Brocki, Marek Janiak, Andrzej Wiśniewski: Patologia obrażeń i schorzeń wywołanych współczesną bronią w działaniach wojennych i terrorystycznych, wydawnictwo MON, Warszawa, 2010
Dodaj komentarz