Twoja Historia

Portal dla tych, którzy wierzą, że przeszłość ma znaczenie. I że historia to sztuka dyskusji, a nie propagandy.

Pierwszy strajk w PRL. Czy można było zapobiec wybuchowi niezadowolenia Poznaniaków w Czerwcu 1956 r?

Manifestacja na ul. Czerwonej Armii (obecnie Święty Marcin)

Poznański Czerwiec 1956 r. stał się symbolem początku walki o wolną Polskę – pierwszym na taką skalę buntem w PRL. 28 czerwca sto tysięcy ludzi zgromadziło się na placu Stalina, by upomnieć się o chleb i wolność. Nie chcieli obalenia ustroju lecz poprawy warunków życia, poszanowania ich godności. Ówczesne władze były jednak głuche na ich żądania. W ich wyobrażeniu, naród miał pracować i wykonywać polecenia przewodniej partii, która myślała za całe społeczeństwo.


Jeśli przyjąć, że „patos nowych czasów” mógł początkowo wydawać się jakąś alternatywą, to realizacja stalinowskiej wersji systemu dobitnie pokazała, że nadzieje te były nieuzasadnione. Obiecywano zbudowanie systemu sprawiedliwości społecznej, powszechnego dobrobytu. Tymczasem po latach realizacji planu 6-letniego Polacy mieli ogromne kłopoty ze zdobyciem podstawowych produktów żywnościowych, a wynagrodzenie za ciężką pracę nie wystarczało na przeżycie miesiąca. Mieszkali w zagęszczonych mieszkaniach, chodzili w zniszczonych, szarych ubraniach. Dlaczego się nie buntowali?

Arystokraci z „Ceglorza” czuli się oszukani

Wszelką myśl o oporze dławił wszechobecny strach. Każda, nawet najmniejsza myśl o oporze mogła bowiem skończyć się aresztowaniem i więzieniem. Kiedy bariera strachu pękła, zmęczeni ludzie zaczęli coraz śmielej mówić o swych problemach. Jednak droga do wyjścia na ulice była jeszcze daleka. W Poznaniu głównym ośrodkiem niezadowolenia były zakłady Cegielskiego – wówczas Zakłady Metalowe im. Józefa Stalina – ZISPO. Nie był to przypadek – Cegielski był zakładem z tradycjami, zatrudniającym tysiące robotników świadomych swej pozycji.

Ulica Kochanowskiego – wynoszenie rannego spod ognia z gmachu Wojewódzkiego Urzędu ds.BP

Jeszcze przed drugą wojną światową wywalczyli sobie dobre warunki pracy – stanowili, jak mówiono w Poznaniu, „arystokrację robotniczą”. Przyzwyczajeni do ciężkiej pracy oczekiwali też godnego wynagrodzenia. Tymczasem w „swojej” Polsce nie mogli wyżywić rodzin, stracili pewne uprawnienia, które obowiązywały nie tylko przed wojną, ale niektóre nawet w okresie okupacji. Na dodatek trudno im się było pogodzić z bałaganem w produkcji.

Walka o chleb

Postulaty robotników dotyczyły poprawy warunków pracy i życia. Domagali się obniżenia niemożliwych do wykonania wysokich norm produkcyjnych, podwyżek płac, obniżki cen, zwłaszcza na artykuły żywnościowe, przydziału węgla w dobrym gatunku, dobrej organizacji pracy. Zanim wyszli na ulice w proteście, wcześniej informowali o swych bolączkach działające w zakładzie związki zawodowe, organizacje partyjne, w końcu ministerstwo przemysłu maszynowego. Wszędzie słyszeli, że muszą wykazać cierpliwość, że trwa budowa socjalizmu i trzeba jeszcze poczekać na efekty.

Rozmowy ostatniej szansy

Ponieważ na szczeblu wojewódzkim nikt nie chciał wsłuchać się w ich głosy, do Warszawy udała się delegacja, która przedstawiła żądania Cegielszczaków. Tym razem minister Fidelski obiecywał załatwienie większości z nich. Mogło się wydawać, że konflikt zostanie zażegnany. Tymczasem, kiedy w dniu 27 czerwca w największych zakładach pracy Poznania odbywały się masówki, w wypowiedziach ministra i innych działaczy partyjnych brzmiała już tylko tradycyjna agitacja. Ta nie mogła jednak trafić do zgromadzonych robotników.

Rozumiał to nawet ówczesny I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej Leon Stasiak, który sugerował Fidelskiemu, ze „samą agitką niczego się nie da załatwić” i pytał, co można obiecać robotnikom.

„Proces dziewięciu”, jeden z procesów uczestników poznańskich protestów

W odpowiedzi usłyszał, że „nic robotnikom dać nie możemy”. Na zakończenie masówek ze strony władzy padły zapewnienia, że delegacja warszawska z towarzyszami z komitetu, rozpatrzą robotnicze sprawy, ale bez udziału samych zainteresowanych. To była przysłowiowa kropla, która przelała naczynie goryczy. Zdesperowanym robotnikom pozostał już tylko jeden środek – strajk.

Pochodu nie udało się zatrzymać

Rano zdecydowana większość załogi Cegielskiego pomaszerowała do centrum miasta, domagając się przyjazdu do Poznania ówczesnego I sekretarza Edwarda Ochaba lub premiera Józefa Cyrankiewicza. Po drodze przyłączały się załogi innych zakładów. Kilkanaście tysięcy ludzi poczuło w sobie siłę mogącą zmienić ich los. A odważyli się na wiele…

Jak wspominał później podczas procesów jeden z obrońców, przecież w dniu 28 czerwca tysiące ludzi złamało w Poznaniu wszystkie artykuły kodeksu karnego i powinno znaleźć się na ławie oskarżonych, oczywiście gdyby istniała tak długa ława. Protestujący mieli świadomość co im może grozić, było to bowiem, według ówczesnego kodeksu karnego, „dążenie do obalenia przemocą ustroju socjalistycznego” zagrożone karą śmierci. Pochód próbował bezskutecznie zatrzymać Stasiak. Na placu Stalina zgromadziło się ok. 100 tysięcy ludzi, ale jeszcze na tym etapie nikt nie myślał o walce z władzą. Pozytywna reakcja na robotnicze żądania mogła zapobiec eksplozji. Można było przecież obiecać zgromadzonym, że poinformowano Warszawę o ich postulatach i delegacja władz przybędzie do Poznania. Nikt jednak nie próbował tego zrobić.

Bunt trzeba spacyfikować

Dlaczego władzom powinno było zależeć na zatrzymaniu protestów w poznańskich zakładach lub przeciągnięciu sporów poza czerwiec? Powód był oczywisty. W czerwcu odbywały się przecież Międzynarodowe Targi Poznańskie, a więc w mieście przebywało kilka tysięcy obcokrajowców, którzy mogli poinformować świat o tym, co się dzieje w Poznaniu.

Konstanty Rokossowski.

Tymczasem centralne władze partii już rankiem 28 czerwca podjęły decyzję o pacyfikacji buntu. Jeszcze przed godziną 10, na którą zwołano posiedzenie kierownictwa partii, wolną rękę w załatwieniu „sprawy Poznania” dostał ówczesny minister obrony narodowej, Konstanty Rokossowski. Na jego rozkaz do Poznania skierowano cztery dywizje wojska, w tym dwie dywizje pancerne. Trzeba w tym miejscu wyraźnie podkreślić, że decyzja ta zapadła w czasie, kiedy protest Poznaniaków miał jeszcze charakter pokojowy.

Przełom

Sytuację zmieniły dwie kwestie. Pierwszą z nich była rzucona w tłumie informacja, że władze aresztowały delegację robotniczą, która rozmawiała z ministrem w Warszawie. Nie była to prawda, ale w tamtych realiach każda plotka wydawała się wiarygodna, pasowała bowiem do doświadczeń z poprzednich lat.

Zgromadzony tłum miał tylko jedno wyjście – nie mógł przecież pozostawić aresztowanych w rękach UB, postanowił więc uwolnić „swych braci”. Na tym etapie zatrzymanie protestu było już niemożliwe. Ostatecznie kwestię przesądziło użycie broni przez funkcjonariuszy bezpieczeństwa. Krew na ulicach miasta musiała doprowadzić do eksplozji gniewu i walk. Bilans był tragiczny: zginęło kilkadziesiąt osób, kilkaset zostało rannych.

Czy tak być musiało?

Od lat historycy starają się wyjaśnić mechanizm, który spowodował, że władze pozostały głuche na żądania robotników, nie wzięły pod uwagę okoliczności, w jakich rozgrywał się ten dramat. Być może rzeczywiście nie wyobrażały sobie, że do masowych protestów i strajku może dojść w „praworządnym” Poznaniu. Gdyby przejęły się sytuacją to mogły przecież obiecać niewielki wzrost płac, zapowiedzieć racjonalizację zasad pracy, obiecać poprawę zaopatrzenia…. W takiej sytuacji, kiedy za chwilę może dojść do eksplozji, obiecuje się przecież wszystkim wszystko.

Poznańskie Krzyże

Nic takiego się nie stało. Być może przekonana o swej nieomylności partyjna „góra” nie doceniła determinacji poznańskich robotników. Być może władze rzeczywiście uznawały, że protest „rozejdzie się po kościach”, a robotnicy pokrzyczą i wrócą do swych zakładów. Może naprawdę wierzyły, że „klasa robotnicza” nie zbuntuje się przeciwko „swojej” przecież władzy.

Jeśli tak, to by znaczyło, że zupełnie nie orientowały się w sytuacji, że podstawowe służby państwa nie działały, choć wcześniej skutecznie wyłapywały i niszczyły w zarodku wszelką myśl o oporze.

A może rzeczywiście było tak, jak o tym wspominał po latach jeden z ważnych działaczy partyjnych, że w Poznaniu jedna z walczących w tym czasie w partii o władzę grup, podłożyła drugiej minę? Ale o tym przy innej okazji…

Komentarze (1)

  1. Atanazy pustelnik Odpowiedz

    Gdy słyszę Rokossowski…
    Nie dlatego, że chciałbym, jak wielu czyni to obecnie, „przytulić się” do wielkiego wodza, chyba największego, w każdym razie jednego z najwybitniejszych II wojny, do tego przynajmniej z pochodzenia POLAKA…
    Ale, wracając do tematu, są opinie (A. Skrzypek), że był on przeciwny użyciu siły w Poznaniu… Decyzję jednak podjęła ponoć tak przerażona Moskwa, że całkowicie zignorowała zdanie Rokossowskiego…
    Może być to więc prawdą, że tylko on jako jedyny tak naprawdę mógł (?) – w każdym razie mógł chcieć, powstrzymać krwawą pacyfikację, bo…
    Uważał, że było jego wielkim błędem danie zgody na wcześniejszą czystkę w polskiej armii… Usprawiedliwiał to tym, że tak naprawdę dopiero będąc w Polsce odkrył całą złożoność jej (i przy tym swojej) historii – „uczył się Polski”, jak mówił po latach. Dodał: „…już nie odpowiadała mi rola moskiewskiej kreatury…” W ramach „protestu” (?) wspomagał polskich oficerów wracających z zachodu (zrozumienie faktu, wyrzuty sumienia, że tylu wcześniej pozwolił nonsensownie rozstrzelać?). Np. gdy dowiedział się, że gen. Wiktor Thommée żyje w nędzy to osobiście dopilnował aby uzyskał on należytą emeryturę i przedwojenne mieszkanie w Warszawie…
    … a już zaś jako sowiecki wiceminister ostentacyjnie przychodził na rządowe spotkania w polskim mundurze…

Dodaj komentarz

Jeśli chcesz zgłosić literówkę lub błąd ortograficzny kliknij TUTAJ.