Szkoły dla obdartusów. Gdzie trafiały dzieci zbyt zabiedzone, by przyjęły je „normalne” placówki?
W XIX wieku dla wielu najmłodszych edukacja stanowiła niedostępny luksus. Dopiero kiedy w połowie stulecia pojawiły się „szkoły dla obdartusów”, tysiące dzieci zdobyło szanse na to, by nauczyć się pisać i czytać. Na lekcje chodziły po pracy – Lizzie na przykład zaczynała je dobrze po siódmej wieczorem.
[Lizzie] szybko zajęła miejsce w drewnianej ławie i przygotowała swoją tabliczkę. Chociaż te dwa wieczory mogła poświęcić na naukę w szkole. Nauczyciel pisał coś na tablicy, więc zaczęła kopiować rysikiem lekcję słowo w słowo. W myślach powtarzała informacje z poprzedniego tygodnia. Nie chciała, żeby wysłał ją do kąta z oślą czapką na głowie. Spojrzała na długą rózgę przełożoną przez blat biurka. Wiedziała, że używa się jej do karania spóźnialskich.Nie bała się, że będzie bolało, w końcu nie jeden raz dostała lanie w domu, ale na myśl o tym, że przy wszystkich dzieciach nauczyciel zbije ją długą bambusową trzciną po rękach, nogach (czy – co najgorsze – pośladkach!), zamykała oczy i zmawiała pacierz. Oczywiście zgadzała się ze zdaniem niektórych, że dziewczęta można bić najwyżej po rękach, a nigdy po innych częściach ciała.
Do normalnej szkoły by ich nie wpuszczono
Wiktoriańscy nauczyciele prowadzili książki kar, w których skrzętnie notowali, kto, za co i ile. W jednej ze szkół dziewięcioletnia Kathleen otrzymała dwa uderzenia rózgą za „wulgarność”, a jej koleżanka Mabel aż trzy za „upór”. Innym dzieciom nie uszło na sucho mazanie w książce, gwizdanie, bawienie się tuszem ani nawet jedzenie w szkole. Ściąganie nawet się opłacało – tylko dwa uderzenia rózgą.
Najsurowiej nauczyciel karał za wagary, impertynencję i kłamstwo. Dziecko takie jak Lizzie miało być ciche i posłuszne, żeby nauczyciel zdążył mu wbić do głowy kilka rzeczy, zanim zostanie posłane z powrotem do pracy. A miał na to w tym wypadku tylko dwa wieczory w tygodniu. Gdyby dziewczynka pracowała w fabryce, to musiałaby chodzić do szkoły prawie codziennie, bo takie prawo wprowadzono w 1844 roku. Ale ona była służącą, więc zakładano, że wartościowe dla niej nauki – gotowanie i sprzątanie – zgłębi na drodze praktycznej.
W tzw. ragged school, co przetłumaczyć można jako „szkoła dla obdartusów”, zamierzano nauczyć ją pisania, czytania i podstaw liczenia, powszechnie zwanego „trzy R” od writing, reading, arithemetics. Metodą było przepisywanie i powtarzanie, choćby na głos chórem po kilkanaście razy, a jeśli trzeba, to i kilkaset.
„Szkoły dla obdartusów” powstały dla dzieci takich jak Lizzie – biednych, pracujących, zaniedbanych. Dosłownie takich, które mają tak obdarte ubrania, że do normalnej szkoły nawet by ich nie wpuszczono. Pierwszą placówkę otwarto w 1842 roku właśnie w Londynie. Pomysł zamienił się w zorganizowany ruch dzięki poparciu dżentelmena o nazwisku Anthony Ashley Cooper, hrabiego Shaftesbury, zwanego po prostu Lordem Ashley.
Nie było to jego pierwsze działanie na rzecz dzieci nędzarzy. Tak długo i zawzięcie mówił o ich położeniu i tak długo i uporczywie przedstawiał raporty z fabryk, aż uchwalono ograniczenie długości pracy dzieci i zapowiedziano poprawę warunków pracy. Projekt był jego oczkiem w głowie. Twierdził, że jeśli inicjatywa upadnie, to on nie umrze śmiercią naturalną, bo pęknie mu serce. Na szczęście dla niego i dla setek tysięcy brytyjskich dzieci do tego nie doszło, bo w dwa lata z jednej szkoły zrobiło się dwadzieścia, a w dwadzieścia lat z dwudziestu ponad sześćset.
Inspiracja dla Dickensa… i szansa na lepsze życie
Jednak warunki w niektórych z nich były zatrważające, szczególnie na początku. Charles Dickens napisał Opowieść wigilijną, będąc pod ponurym wrażeniem, jakie zrobiła na nim wizyta w londyńskiej „szkole dla obdartusów” i jej podopieczni. Dla jednej z nich, małej Elizabeth, nawet te kilka godzin w tygodniu w nieogrzewanej sali znaczyło wiele. Wspomni w swoim pamiętniku o Lordzie Ashley, dzięki któremu mogła pójść do jakiekolwiek szkoły.
Pisała właśnie po raz trzeci to samo zdanie. W klasie słychać było tylko skrzypienie rysików na tabliczkach. Papieru dzieciom nie dawano, bo był za drogi. Chętnie pobujałaby się na krześle, ale metalowe pręty łączyły je z ławką tak, by uczeń pozostawał cały czas w pożądanej pozycji. Jedyne, czym mogłaby się pobawić, to podnoszony pulpit. Jednak przed wierceniem się i podobnymi pomysłami skutecznie powstrzymywał ją widok pewnego przedmiotu.
Na biurku nauczyciela leżał kawałek drewna z wywierconymi otworami, z zamocowaną czarną wstążką. Delikwentowi, który się kręcił czy dłubał w nosie, nauczyciel zakładał to urządzenie na palce i zawiązywał za plecami. Było to więc nic innego, jak dyby na palce, które zmuszały ucznia do zachowania przyzwoitej pozycji. Na szczęście Lizzie taka kara nie groziła. Nauczyciel był zadowolony z jej postępów, a ona naprawdę chciała się uczyć.
Nie tylko po to, żeby przeliczać pensję na gramy cukru, i dla ciekawych opowieści z czytanek. Gdzieś podskórnie wyczuwała, że istnieje coś więcej niż szczotka i pieluchy. Mozolnie kopiowała więc zdania z tablicy, jakby liczyła, że w końcu ukryty za literami sens objawi się przed nią i wszystko będzie prostsze. Nauczyciel zadzwonił, obwieszczając koniec lekcji, i dzieci rzuciły się do drzwi.
Źródło:
Powyższy tekst stanowi fragment książki Katarzyny Nowak Dzieci rewolucji przemysłowej, wydanej nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.
Tytuł, lead, ilustracje wraz z podpisami, tekst w nawiasach kwadratowych, wytłuszczenia oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia częstszego podziału akapitów. Dla zachowania jednolitości tekstu usunięto przypisy znajdujące się w wersji książkowej.
Poznaj historie najmłodszych uczestników rewolucji przemysłowej:
Katarzyna Nowak
Dzieci rewolucji przemysłowej
Sklep | Format | Zwykła cena | Cena dla naszych czytelników |
paskarz.pl | 44.90 zł | 30.53 zł idź do sklepu » |
Dodaj komentarz