„Najciekawsze ze swoich eksponatów znalazłem na śmietnikach”. Dlaczego warto grzebać obok kubłów z odpadami?
Jajecznicę solą plastikowym pomidorkiem i odpoczywają na torbo-poduszce. Wolne chwile spędzają, grając w piłkarzyki rodem z NRD. I nie wstydzą się, że po nowe skarby zaglądają w miejsca najlepiej znane złomiarzom. O poszukiwaniu ducha minionej epoki opowiada dziennikarz i kolekcjoner Wojciech Przylipiak.
Zuzanna Pęksa: Nazwałeś bloga Bufet PRL, ale umówmy się, na tym bufecie to taka bida z nędzą była. Seta, galareta, śledzik, przy odrobinie szczęścia tatar. Gdy ktoś nie był trunkowy, mógł popić podłą kawą lub herbatą. Kawiarniana lada, jak i całe tamte czasy, to nie był róg obfitości… a u Ciebie na blogu przedmiotów jest pełno.
Wojciech Przylipiak: Nazwaliśmy tak blog, bo słowo to od razu kojarzy się z minioną epoką, dziś się go już raczej nie używa. Tak jak inne genialne określenia sprzed kilku dekad, w stylu „fikołek” (czyli drink), „repasatorka” (pani od naprawiania pończoch, zazwyczaj ustawiona ze swoim kramikiem w rogu jakiegoś domu towarowego) albo „serwus”, od razu wywołuje pewną nostalgię. Z jednej strony tych rzeczy w prawdziwym bufecie było wtedy mało, jakaś wódka i jajka przechodnie, ale z drugiej strony bufet kojarzy się ze sporym wyborem, z misz-maszem produktów. I u nas jest podobnie: dużo różnych przedmiotów, ale i ich historii. Dodatkowo użyliśmy skrótu PRL, mimo że nieco wychodzimy poza ten okres. Potrzebowaliśmy klucza, symbolu, dzięki któremu od razu wiadomo, o co chodzi.
Tak naprawdę nie ograniczamy się tylko do PRL-u, to taki skrót myślowy, chodzi bardziej o zeszłe czasy, te, w których dorastaliśmy. Stad kilka opowieści z lat 90., na przykład o kasetach magnetofonowych czy VHS, które właśnie w tej dekadzie przeżywały u nas okres świetności. Choć przecież na rynku pojawiły się dużo wcześniej.
Z.P.: Używasz słowa nostalgia. Zatrzymajmy się przy tym. Te czasy w ogóle nie wywołują we mnie takiego uczucia. Spotykam całą masę osób, które o PRL mówią ze smutkiem, a nawet gniewem, bo ta szarość odebrała im najlepsze lata życia. Łatwiej byłoby to znieść, wiedząc, że będzie lepiej i to już wkrótce. Ludzie z tamtych lat tego nie wiedzieli. Często byli pewni, że sytuacja już się nie poprawi… Skąd u Ciebie fascynacja akurat szarym, siermiężnym PRL-em, a nie np. secesją?
W.P.: Nie ukrywamy tego na blogu i zdaję sobie sprawę, że PRL był szary i paskudny, głównie dla naszych rodziców. Gdy ma się kilka czy kilkanaście lat mniej, widzi się to, co jest dookoła. Wychowałem się w latach 80. Gdy byłem pierwszy raz za granicą, zauważyłem, że wyglądamy inaczej niż ludzie z Zachodu i nie miałem świadomości, że ta szarość w Polsce kiedyś się skończy. Nie myślałem, że będziemy wyglądać tak samo, że będą u nas identyczne samochody i pomarańcze w sklepach. Jest pewne, że to nie był dobry czas i na blogu też o tym wspominam. Podchodzę do tego sentymentalnie, wybieram perełki, ale też i absurdy. Nie piszę, że wszystko jest super, pokazuję groteskę i kuriozalność.
Powód jest też czysto prozaiczny. Rzeczy z PRL-u znacznie łatwiej jest zdobyć, niż chociażby przedmioty z międzywojnia. Mówimy tu o całkiem innych kwotach i dostępności. Poza tym, łatwiej się pisze o rzeczach, które się miało kiedyś w rękach i których się używało. Taki był z resztą punkt wyjścia – zacząłem szukać przedmiotów, które sam miałem w domu. Kupiłem na przykład w sieci zestaw klocków Lego identyczny z tym, jaki dostałem od rodziców w latach 80. To była dzisiaj już niedostępna seria Lego Space. I tak to poszło dalej.
Z.P.: Kilka razy spotkałam się z osobami ze starszego pokolenia, które uważały, że kiedyś było lepiej. Jak myślisz, z czego to wynika? Z tego, że była praca dla każdego, czy może po prostu ci ludzie byli wtedy młodzi i czują, że to se ne vrati?
W.P.: Myślę, że tylko pozornie było lepiej. Oczywiście dzieci wychodziły na dwór na ile chciały, a jak zachciało im się cukierka, albo do toalety, to po prostu szło się do sąsiadki na parterze, która zawsze miała otwarte drzwi i słodycze w barku do częstowania. Dziś masz zamknięte osiedla, drzwi i dzieciaki siedzące przy komputerach. Nasze pokolenie było na skraju dwóch okresów, co pozwoliło na najfajniejsze obserwacje – dotyczące samego PRL-u, ale też transformacji.
Są pewne elementy, które były lepsze, ale nie przesadzajmy, nikt nie chciałby żyć w PRL-u. Może dziś musisz najpierw zadzwonić, by umówić się na spotkanie (wtedy nikt nie siedział w pracy do 20:00), ale z drugiej strony lepiej jest wejść do sklepu i mieć wybór spośród pięciu rzeczy, niż nie mieć żadnego. To, że było lepiej, to zawsze jakieś koloryzowanie z perspektywy czasu. Wszystko też zależy od oczekiwań: czy ktoś woli mieć pracę od 8 do 15, a wieczorem włączyć sobie „Dziennik Telewizyjny”, czy jednak chce mieć wybór.
Z.P.: Większość kolekcji przechowujecie w domu i w piwnicy. Czy urządzacie przyjęcia w stylu tego okresu? Jecie wtedy z talerzy z napisem „Społem”?
W.P: Na bieżąco z nich jemy! Używamy starych szklanek właśnie z tym napisem i kieliszków reklamowych Wyborowej, a z foremek z lat 80. robię babeczki. Mamy oryginalne solniczki w kształcie pomidora i kieliszki do jajek w kształcie kur. Zatem korzystamy z tych przedmiotów regularnie. Jeśli organizujemy wydarzenia dla większej liczby osób, to raczej w kawiarniach. Chcemy, żeby inni tego używali, a nie, żeby leżało w domu i się kurzyło. Po to zorganizowaliśmy już między innymi salon gier w stylu PRL, mistrzostwa w grze „River Raid” na konsoli Atari i podobne.
Z.P.: Skoro ludzie przychodzą, to chyba można śmiało stwierdzić, że moda na PRL trwa?
W.P.: Zacząłem te przedmioty kolekcjonować nie 5 lat temu, kiedy powstał blog, tylko jeszcze wcześniej. To był dla nas złoty czas. Jeszcze nie było szału na design z tych lat, jeszcze się do tego nie wracało. Widać to i po cenach i po dostępności przedmiotów. Na początku tej dekady można było rzeczy z rodem z PRL kupować po okazyjnych cenach. I nagle wszystko skoczyło. Teraz rynek jest bardziej nasycony, są wyższe ceny. Z drugiej strony zaczyna się moda na lata 90. Dla pokolenia, które ma teraz kilkanaście lat jest to powrót do własnego dzieciństwa.
Lata 90. są zresztą bardzo ciekawe. Był to czas, kiedy braliśmy z Zachodu wszystko, co się nawinęło. Byliśmy tym zachłyśnięci. Zatem nie przeszkadzały nam te wszystkie plastikowe koszmary i arcoroc. A PRL, chociaż siermiężny i szary, miał kilka jaskółek, które były genialne, i o tym staramy się pisać. Na przykład design meblowy, porcelany.
Z.P.: No właśnie, nasze meble wyglądały często niczym z katalogu Ikei…
W.P.: I moda na ten design wraca, bo to były rzeczy po prostu genialne. Liczyły się prostota, funkcjonalność, jakość. Teoretycznie ciężko było zdobyć dobry materiał, a jednak powstawały wyjątkowe przedmioty, kreatywność brała górę.
Z.P.: Pomówiliśmy o ładnych rzeczach, świetnym designie, ale jak sobie czasem popatrzę na zabawki z tamtych lat, na murzynka Bambo, plastikowe lalki i misie, to jednak było okropne. Co jest takim Twoim hitem obrzydliwości? Co było najbrzydsze, najwstrętniejsze i niefunkcjonalne?
W.P.: Mówiąc wprost: były rzeczy nieładne. Plastikowe, źle zaprojektowane zabawki, które się szybko psuły, jakieś niefunkcjonalne gadżety. Ale za to były też przedmioty genialnie absurdalne. Na przykład torbo-poduszka. Mamy taką z końca lat 60. Jak pisali jej producenci: „niezbędna przy wyjazdach na wczasy, urlop, camping, wygodna w użyciu na plaży, w wagonie i na wycieczkach”.
Z.P.: To chyba przykład pierwszego brandingu reklamowego o jakim słyszałam w Polsce!
W.P.: Tak, torba miała napis PZU. Mówi się, że wtedy nie trzeba było się reklamować, bo i tak nie było konkurencji, ale logotypy pojawiały się już wtedy. Torba pochodzi z końca lat 60. Jest to gadżet reklamowy, a jednocześnie połączenie funkcjonalności z kuriozalnością. Torba była wykonana z materiału, z którego robiono materace. Można było ją nadmuchać i podłożyć sobie pod głowę na przykład podczas podróży pociągiem. Zwłaszcza w upały nie było to przyjemne, bo bardzo się nagrzewała. Z genialnością miało to niewiele wspólnego. Ale to też w jakimś sensie perełka.
Tak samo jak odkurzacz „Kasia”…
Z.P.: Z dzieciństwa pamiętam, że w ogóle nie działał.
W.P.: Dokładnie. Wcale nie zbierał paprochów z podłogi, raczej je rozprowadzał. Ale „Kasia” była wyjątkowa, bo można ją było złożyć (miała składaną rączkę), no i działała bez prądu. Nie zajmowała tyle miejsca co elektryczne odkurzacze Predom i przede wszystkim tak nie hałasowała.
Z.P.: Przejdźmy do sprawy poważniejszej. Wśród tylu przedmiotów były z pewnością i takie, które okazały się świadectwem historycznym, które poszerzyły Twoją wiedzę o tamtych czasach nie tylko o kwestie wizualne i sprawę funkcjonalności. Powiesz nam coś o rysie historycznym niektórych znalezisk?
W.P.: Osobiście najbardziej lubię różnego rodzaju dokumenty. Nie mówię tu tylko o dowodach osobistych, czy paszportach, ale na przykład biletach, kartkach na różne produkty, dyplomach. Mam w kolekcji na przykład bilety wstępu na ceremonie otwarcia i zamknięcia igrzysk w Moskwie w 1980 roku. Co ciekawe, nikt tych biletów nie wykorzystał. Bardzo ciekawe są również koperty z Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej z 1974 roku. Mają okazjonalne pieczątki, specjalne logo. Są szczególnie cenne, bo Orły Górskiego zajęły wtedy III miejsce. Mam jeszcze chociażby imienne zaproszenie na spotkanie z Nikitą Chruszczowem, połączone z występem Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk. Gala odbyła się Katowicach w 1959 roku z okazji 15-lecia Polski Ludowej.
Skarbnicą wiedzy są gazety i komiksy z tamtych lat. W szczególności cenię sobie te z lat 40. i 50. Mamy pierwszy rocznik „Przyjaciółki” z 1948 roku, który sprzedawał się w ponad milionowym nakładzie. To przegląd ówczesnych problemów, od niedoboru towarów po alkoholizm. Do tego setki porad, jak robić różne potrawy, oszczędzać bieliznę, myć włosy bez mydła itp. A wszystko napisane archaicznym już dla nas językiem.
Znalazłem też taśmy z magnetofonu szpulowego (zresztą na śmietniku), na których ktoś nagrywał głos z programów telewizyjnych z lat 90. Odtworzyłem je na szpulowcu Telefunken, produkowanym już pod koniec lat 60. Okazało się, że ktoś w latach 90. nagrał na taśmach wspomnienie ze słynnego meczu Polska-Anglia z 1993 roku i emocjonalne okrzyki Dariusza Szpakowskiego, gdy Marek Leśniak nie trafił do bramki z 5 metrów. Padły wtedy słynne słowa „Oj Jezus Maria! Jak to było możliwe?”. Oprócz tego nasłuchaliśmy się sporo żołnierskich piosenek i przebojów Modern Talking.
Z.P.: To jeszcze tylko wisienka na torcie, a mianowicie chodzenie po śmietnikach, by to wszystko zdobyć. Czy to prawda, że tam zaglądasz?
W.P.: Oczywiście! To bardzo ważne źródło przedmiotów z PRL. Na Facebooku powstają grupy, na których ludzie się informują, że przy jakiejś ulicy wystawiono coś fajnego i kto pierwszy ten lepszy. Nie mówię tu o grzebaniu w śmietnikach, to są po prostu wystawione rzeczy. To jeden z czterech sposobów, by trafić na prawdziwe, cenne perełki. Mamy Internet, znajomych i rodzinę, targowiska ze starociami, no i właśnie śmietniki. Nauczyłem się, by się rozglądać, by zawsze koło nich przejść, aby sprawdzić, czy nie są wystawione jakieś meble i inne skarby.
Z.P.: Czy przysięgasz, że nie grzebałeś nigdy w śmietniku? Zabierasz tylko to, co wystawione?
W.P.: Nie jestem pewien, więc przysięgać nie mogę (śmiech). Ale na dowód tego, że warto, powiem, że znalazłem kiedyś stolik z lampką, który po małej renowacji sprzedałem za 250 złotych. Warto się rozglądać.
Wojciech Przylipiak – dziennikarz, od 10 lat mieszka w Warszawie. Przyjechał tu znad morza. W stolicy, a dokładniej na pięknym Muranowie, wraz z Anią Wierzbicką (na co dzień zajmującą się charakteryzacją) zaczął zbierać przedmioty z minionej epoki, przede wszystkim z krajów bloku wschodniego. Takie, o których marzyli w dzieciństwie (konsola Atari 2600) albo które przynosiły im wtedy radość (model Poloneza na kablu). Do tego przedmioty kuriozalne, przykłady genialnych inżynieryjnych konstrukcji, gazety, komiksy, winyle. Z wielu z nich korzystają w domu, ale organizują też wystawy, pokazy i podobne wydarzenia. Od pięciu lat opowiadają o swoich znaleziskach na blogu bufetprl.com.
Więcej na blogu Bufet PRL:
Prosze o kontakt