Równouprawnienie po polsku. Przed wojną nawet kobiety wzywały do zwalniania z pracy kobiet… by zrobić miejsce dla mężczyzn
Od nauczycielek wymagano bezwzględnego celibatu. Urodzenie dziecka skutkowało zwolnieniem. A władze państwowe wprost nakazywały, by kobiety pomijać przy awansach i wyrzucać z pracy, gdy tylko braknie stanowisk dla panów. To wszystko w przedwojennej Polsce: wolnej, postępowej i przepojonej duchem emancypacji.
Zanim Europę ogarnął pierwszy konflikt totalny, podejmowanie pracy zarobkowej wśród kobiet z klasy średniej należało do rzadkości. Jeśli już panie decydowały się na przyjęcie posady, na przykład nauczycielki, subiektki czy biuralistki, trudniły się nią tylko do zamążpójścia. Później ich utrzymanie miało być na głowie męża.
Wojna zupełnie namieszała w porządku społecznym i teraz, by zapewnić jako taki byt rodzinie, kobieta i mężczyzna musieli pracować ramię w ramię. Nie znaczy to jednak, że paniom wolno było wykonywać dowolny zawód. Wręcz przeciwnie! Mężczyźni na każdym kroku piętrzyli przed nimi trudności.
Praca przedstawicielek szeroko rozumianej, miejskiej inteligencji była społecznie akceptowana, jeśli ograniczały się do kilku gałęzi typowo kobiecych. Wiele z pań, chcąc podreperować swój budżet, zwracało się ku modniarstwu, koronczarstwu czy hafciarstwu. Wolno im też było, przynajmniej zdaniem moralistów, pracować w bibliotekach, na posadach telefonistek, buchalterek oraz udzielać lekcji gry na instrumentach i rysunku.
Przy sporym oporze męskiej sitwy kontrolującej zawodowe samorządy doszło również do stopniowego otwarcia na kobiety zawodów lekarskich. Aby zostać ginekolożką czy dermatolożką (te specjalizacje uznawano za najbardziej odpowiednie dla kobiet) trzeba jednak było posiadać naprawdę pokaźny zapas gotówki.
Studia – jakiekolwiek, nie tylko medyczne – pozostawały daleko poza zasięgiem typowej Polki. W początkach lat dwudziestych panie najchętniej pracowały więc nie w sterylnych gabinetach, ale w biurach. Społecznie akceptowanym zajęciem dla panny z dobrego domu niezmiennie było też nauczanie.
Dziecko z własnym mężem? Skandal, jakiego świat nie widział
Młode kobiety zatrudniały się w szkołach powszechnych, gimnazjach (głównie dla dziewcząt), jako guwernantki i korepetytorki. W międzywojennej Polsce stopniowo znoszono prawo zabraniające nauczania kobietom zamężnym, jeśli jednak niosąc kaganek oświaty pani zaszła w ciążę, musiała się pożegnać z posadą. I to nawet w przypadku, gdy sprawcą owego „nieszczęścia” był… jej własny mąż!
Katarzyna Sierakowska w swojej książce Rodzice, dzieci, dziadkowie… Wielkomiejska rodzina inteligencka w Polsce 1918–1939 przytacza historię kształcącej młodzież Zofii Gruszczyńskiej. Kiedy nauczycielka poinformowała, z jakiego powodu pojawi się z powrotem w pracy najwcześniej w październiku (narodziny dziecka), a nie 1 września, nie spodziewała się żadnego oburzenia. Tymczasem dyrektorka szkoły, w której była zatrudniona, zastygła przerażona i zaczęła szeptać coś o skandalu…
Jeszcze w 1929 roku jedna z redakcji czasopism dla pań ustami profesor Heleny Spoczyńskiej oburzała się zawzięcie na ustawę o celibacie nauczycielek uchwaloną przez Sejm Śląski – jak podkreślano – wbrew konstytucji. Wyjątkowo dziwne wydawało się to, że w państwie demokratycznym, gdzie kobiety mają równorzędne prawo głosu, nie mogą one wybierać swobodnie posady. Polki paradoksalnie zazdrościły Francuzkom. Te, choć do wyborów iść nie mogły, nie miały podobnych ograniczeń na rynku pracy.
Pierwsze do zwolnienia
Oczywiście bezpośrednio po wojnie nie brakowało kobiet porzucających pracę i wracających do swoich wcześniejszych zajęć, to znaczy do bycia matkami, żonami, córkami, gospodyniami domowymi. Nie zawsze jednak czyniły to z własnej woli.
Publicyści „Gazety dla Kobiet: tygodnika poświęconego sprawom ruchu kobiecego” podkreślali, że mimo braku kwalifikacji wszystkie panie sumiennie wywiązywały się z powierzonych zadań. W latach wojennych wykonywały różne zawody, nie zawsze przyszłościowe. Urzędniczek i biuralistek było pod dostatkiem, a kiedy po roku 1918 powrócili weterani chcący zająć swoje dawne stanowiska, nastąpił prawdziwy przesyt. Kobiety zaczęto zwalniać.
W 1921 roku publicystka „Bluszczu” narzekała na panującą niedorzeczność. Choć tak zwana „kwestia kobieca” i postulaty feministek były jej obce, tego zmilczeć nie mogła. Co tak oburzyło dziennikarkę? Nie istniała żadna podstawa prawna, którą „wyższe instancje” mogłyby podeprzeć swoją decyzję, jednak po kraju rozeszła się tajna instrukcja obejmująca dwa ważne punkty.
Po pierwsze, jeśli w danym urzędzie państwowym planowano jakąkolwiek redukcję personelu, to bez względu na kwalifikacje, pracowitość, sumienność i inne równie mało – jak się okazywało – znaczące przymioty… na pierwszy ogień bezwzględnie miały pójść kobiety!
Drugi punkt był równie niesprawiedliwy. Współcześnie słyszymy często o tak zwanym szklanym suficie, na jaki trafiają kobiety pnące się po szczeblach kariery. W początku lat dwudziestych ta bariera nie była umowna, a całkiem realna. Według wytycznych przekazanych jednostkom terenowym, nawet najlepiej wykwalifikowane urzędniczki mogły awansować tylko do określonego stanowiska. Później, choćby były tytanami pracy, uczciwości i wiedzy, mogły się tylko z pewnej odległości przyglądać kolejnym promocjom swoich kolegów po fachu.
Czystki tylko dla kobiet
Nastawienie władz nie ulegało zmianie wraz z upływem lat. Latem 1924 roku redakcja „Gazety dla kobiet” relacjonowała popłoch, jaki ponownie zapanował w szeregach pań pracujących. W powietrzu wisiała fala redukcji etatów państwowych, jaka miała dotknąć ponownie przede wszystkim kobiety.
Do czystek przymierzano się chociażby w sądownictwie. Nie chodziło tu naturalnie o najważniejsze funkcje (pierwsza kobieta na stanowisku sędziego – Wanda Grabińska – otrzymała nominację dopiero w 1929 roku), a o szeregowe urzędniczki. Pracownice, które posiadały odpowiednie kwalifikacje, zdały egzamin, miały staż, charakteryzowały się nienagannym zachowaniem i dobrą wydajnością. Chociaż często utrzymywały swoich najbliższych, rodziców czy rodzeństwo, miały stracić źródło dochodu.
W nie lepszej sytuacji znalazły się nauczycielki. Jak donosiła gazeta, na 500 posad nauczycielskich w 1924 roku dla kobiet przeznaczonych było zaledwie 100. Nawet jeśli reprezentowały wyższy poziom wiedzy, jednego nie mogły przeskoczyć. Bariery płci.
Paradoksalnie, taka sytuacja samym kobietom wydawała się często… zupełnie naturalna! A wiele pań było wręcz zdania, że w obliczu nadmiaru domowych obowiązków, kobieta powinna rezygnować z zawodu. Nawet „Gazeta dla kobiet”, która krytykowała zwalnianie kobiet-urzędniczek czy dyskryminację płciową przy zatrudnianiu nauczycielek, nie miała absolutnie nic przeciwko temu, aby… wyrzucać z pracy mężatki.
Autorka artykułu zamieszczonego na pierwszej stronie grzmiała:
Godzimy się na to i uważamy za słuszne, aby w czasach obecnego bezrobocia usuwano z urzędów, a więc i ze szkół przede wszystkim kobiety zamężne, których mężowie pracują, zarabiając dostatecznie na utrzymanie rodziny.
Uważamy, że obowiązkiem kobiety zamężnej najpierwszym jest praca w domu, której bez uszczerbku dla dobra rodziny opuszczać nie wolno, przelewając ją na osoby obce.
Niektóre czasopisma posuwały się wręcz do twierdzenia, że panie dzielące z mężczyznami ciężar utrzymania domu, przejmują od nich wiele najgorszych nawyków. „Moja Przyjaciółka” w 1935 roku komentowała „upadek” kobiety zaznaczając, że „przyswoiła sobie i większość podniet, które przedtem były przywilejem wyłącznym męskiej niezależności i supremacji. Nie czyni już dzisiaj tego przez fanfaronadę pensjonarską, ale z potrzeby przemęczonych nerwów”.
Ludzie stawiający się w pozycji moralistów twierdzili, że kobiety wyrzucane są z pracy dla dobra rodziny. I, co ważne, to wciąż była dyskusja prowadzona między samymi kobietami. Waleria Matwicka z Kaliskiego opublikowała w 1929 roku na łamach „Bluszczu” tekst Czy mężatka ma pracować? W odpowiedzi p. St. J.P. i Częstochowiance. Aż kipiała z oburzenia, pisząc, że wymienione w tytule panie – a zarazem tysiące innych tradycjonalistek – chcą cofnąć postęp.
Kobiety w Polsce długo walczyły o prawo do głosowania, nauki i właśnie pracy. To ostatnie udało im się uzyskać w dość dramatycznych okolicznościach, czy wobec tego miały rezygnować, gdy sytuacja się uspokoiła? Osoby marzące o powrocie dawnego porządku nie brały pod uwagę zmiany realiów gospodarczych. Zamiast tego twierdziły, że kobiety pracują, bo nie chce im się zajmować domem i wolą biuro, szpital czy fabrykę od prowadzenia gospodarstwa i wychowywania dzieci.
Przykładowo wspomniana pani St. J. P. nie miała litości wobec zaniedbań, jakich – przynajmniej jej zdaniem – dopuszczały się pracujące mężatki i matki:
Gdy kobieta (…) pracuje zawodowo, to chyba musi mieć w domu kogoś z rodziny, bo inaczej służba ją okrada, dzieci są zaniedbane i dom w nieporządku.
Rozwiązanie było tylko jedno. Wrócić do starych, dobrych, XIX-wiecznych porządków. I zapomnieć o jakimkolwiek równouprawnieniu.
***
Kraj wyniszczony wojną, jakiej świat jeszcze nie widział. Miliony rodzin żyjące w skrajnej biedzie. Galopujące ceny, fałszerze żywności i oszuści żerujący na ludzkiej krzywdzie. Poznaj odarte z kłamstw i mitów oblicze niepodległej Polski. II Rzeczpospolita też była polem walki, a nowym frontem okazały się kuchnie, spiżarnie i miejskie targi
Aby zrozumieć, z czym mierzyły się na co dzień nasze prababki już dzisiaj kup własny egzemplarz naszej najnowszej książki: „Dwudziestolecie od kuchni. Kulinarna historia przedwojennej Polski” Aleksandry Zaprutko-Janickiej. Tylko dla pierwszych klientów: razem z książką specjalny, kobiecy kubek!
Bibliografia:
Artykuł powstał w oparciu o źródła i literaturę wykorzystane przez autorkę podczas pracy nad książką „Dwudziestolecie od kuchni. Kulinarna historia przedwojennej Polski”.
O, Ciekawostki Historyczne wracają w pełnej krasie :)
W sumie miały rację, ja tam wolę robić ambitne rzeczy w swojej pracy niż machać mopem po domu, a dzieci nie mam i nie chcę mieć (nawiązuję do fragmentu „wolą biuro, szpital czy fabrykę od prowadzenia gospodarstwa i wychowywania dzieci.”). Chociaż czasem faktycznie przejmuję cześć „męskich” złych cech, za dużo nerwów, kawy, spotkań przy alkoholu, cóż nie ma złotego środka.
I o to chodziło żeby mieć wybór i z tego wyboru korzystać. Go get it girl! :-)
w.g mnie to dopóki będą religie tak długo kobiety nie będzie równouprawnienia płci.
otóż to
Te ginekolożki i dermatolożki,jakie to lewackie.
Przed wojną odmieniano również nazwy zawodów.