Twoja Historia

Portal dla tych, którzy wierzą, że przeszłość ma znaczenie. I że historia to sztuka dyskusji, a nie propagandy.

Pokolenie dobrej zmiany. Czy za sprawą nowej reformy uczniowie znienawidzą historię?

Uczennice szkoły przy ulicy Wiejskiej w Warszawie, ok. 1930 r.

fot.domena publiczna Uczennice szkoły przy ulicy Wiejskiej w Warszawie, ok. 1930 r.

Ktoś ewidentnie doszedł do wniosku, że wciąż żyjemy w czasach, w których o uwagę ucznia nauczyciel walczy tylko z kluskami, które mama po południu wstawi na stół. Ewentualnie z wizją świetnej zabawy z pomocą żeliwnego koła i znalezionego w drodze do szkoły patyka.

Spot promujący podstawę programową dla szkół podstawowych, który wyprodukowało Ministerstwo Edukacji Narodowej dzieje się w warszawskiej taksówce. Mamusia zamawia kurs na ulicę Rejewskiego. Pan taksówkarz wbija w nawigację Rajewskiego. Tak oczywisty błąd trzeba skorygować. Dzieci pouczają więc taksówkarza, o tym kim był Marian Rejewski. Jedno ma jakieś 10 lat, drugie może 13. Taksówkarz odpowiada: „myśmy tego na historii nie przerabiali”. Nawigacja – jak mało które urządzenie – potrafi odnaleźć się w każdej sytuacji: „na najbliższym rondzie wróć do ósmej klasy szkoły podstawowej”.

Młodsze dziecko z rozbrajającym uśmiechem dopowiada: „Historia. Warto ją znać”. Nastrój podniosły, taksówkarz głupi, mama dumna, a dzieci z pokolenia dobrej zmiany wiedzą kim był Marian Rejewski. Fanfary. Tylko czy dzieciaki o Rejewskim dowiedziały się w szkole?

Przy okazji oglądania spotu, na stronie MEN-u dowiedziałem się, że pracami nad podstawą programową do historii kierował Włodzimierz Suleja, który przecież dobrym historykiem jest. No to pomyślałem sobie – zajrzę. Bo przecież kto jak kto, ale profesor Suleja fuszerki nie odstawił. No i zajrzałem. Poniżej garść refleksji.

Historia, jak zwykle, bez zmian

Rozporządzenie, w którym zawarto nową podstawę programową z historii rozpoczyna się od ogólnych celów kształcenia: „Szkoła, nawet najlepsza, nie nauczy wszystkiego. Dostarczy jednak narzędzi, by wiedzę samodzielnie poszerzać, zachowując przy tym niezbędny krytycyzm i dbając o rzetelność przekazu. Duma z dokonań przodków nie powinna zatem przeradzać się w bezmyślną apologię, a krytycyzm nie musi wieść do negowania sensu zbiorowego narodowego wysiłku, który przecież na trwałe zakorzenił nas, Polaków, w sercu Europy”.

„Szkoła, nawet najlepsza, nie nauczy wszystkiego."

fot.domena publiczna „Szkoła, nawet najlepsza, nie nauczy wszystkiego.”

Czytamy też, że: „Równie ważne jest kształtowanie więzi z krajem ojczystym, świadomości obywatelskiej, postawy szacunku i odpowiedzialności za własne państwo, utrwalanie poczucia godności i dumy narodowej”. Są również i korzyści dla tych, którzy niekoniecznie będą kiedyś chcieli do szkolnej historii wracać: „Historia kształtuje także zdolności humanistyczne, sprawność językową, umiejętności samodzielnego poszukiwania wiedzy i korzystania z różnorodnych źródeł informacji, formułowania oraz wypowiadania własnych opinii”.

Chciałoby się zakrzyknąć: oklaski! Naprawdę bardzo trudno, wbrew głośno wyrażanym przez niektórych komentatorów obawom, znaleźć tu cokolwiek, co budziłoby sprzeciw. Niestety równie trudno znaleźć jakieś zdania, które budziłyby zainteresowanie. Po prostu wszystkie należą do szerokiej kategorii stwierdzeń „ogólnie słusznych”. Ministerialne rozporządzenie to oczywiście nie miejsce do snucia marzeń czy odważnych planów, ale gdyby podejść do tego dokumentu po redaktorsku to tekst wypadałoby… skrócić do czterowyrazowego hasła ze spotu promocyjnego: „Historia. Warto ją znać”.

Dalej są cele szczegółowe. Usłyszałem niedawno od profesor historii z UJ: „Mam wrażenie, że w nauczaniu historii nic się nigdy nie zmienia”. W duchu pomyślałem sobie, że chyba przesadza. To przecież już trzecia reforma (po Handkem i Hall) przez ostatnie lata, a cała debata o nowej podstawie programowej nie może być o niczym. Jednak przemożne uczucie „to już było” stale towarzyszyło mojej lekturze programu dla klas V-VIII.

Jak już wolę Grocholę

To po prostu katalog najważniejszych zagadnień z historii polskiej i powszechnej od starożytności aż do wstąpienia Polski do UE w 2004 roku. Tak (z innymi datami końcowymi) uczyłem się ja, mój ojciec i jego ojciec (ojciec, ojca mojego ojca pewnie już nie, bo w austriackich szkołach program był zapewne inny). Tak, zdaniem twórców reformy, powinny uczyć się i moje dzieci. Opasłe tomy targane do szkoły w skórzanym tornistrze tylko podkreślą wagę przedmiotu „Historia”. A potem nie pozostanie nic jak tylko słuchać, jak uczeń opisze „przemiany społeczne i gospodarcze, z uwzględnieniem ruchu osadniczego” w Polsce dzielnicowej, czy „wyjaśni cele zwołania soboru trydenckiego i scharakteryzuje reformę Kościoła katolickiego”. Albo wreszcie „scharakteryzuje projekty reform ustrojowych Stanisława Leszczyńskiego i Stanisława Konarskiego”.

Osobiście uważam każdy z tych tematów z osobna za ważny. Pamiętam wykłady uniwersyteckie o historii ziem polskich w trakcie rozbicia dzielnicowego – były naprawdę fascynujące. To jednak były zajęcia na studiach, a nie: pogadanka w podstawówce. Czy naprawdę historia w szkole powinna być pochodną akademickiego wykładu? Przecież nie zawsze względy merytoryczne czy naukowe są przy układaniu programu najważniejsze.

 

"Czy naprawdę historia w szkole powinna być pochodną akademickiego wykładu?"

fot. Brigitte N. Brantley/domena publiczna „Czy naprawdę historia w szkole powinna być pochodną akademickiego wykładu?”

Pierwszeństwo powinny mieć względy edukacyjne. Zdałem sobie pytanie – czy chciałbym przeczytać taką książkę z takim spisem treści? A właściwie cztery takie książki?  „Boże, wszystko tylko nie to!” – krzyczałem – „To ja już wolę Grocholę.”

Niestety myślę, że podobna będzie reakcja uczniów (to znaczy tej części z nich, którzy wiedzą kto to ten Grochola). Mam wrażenie, że ten program jest stworzony z głębokim przekonaniem, że wciąż żyjemy w czasach, w których o uwagę ucznia nauczyciel walczy tylko z kluskami, które mama popołudniu wstawi na stół, ewentualnie z wizją świetnej zabawy z pomocą żeliwnego koła i znalezionego w drodze do szkoły patyka. Pozostali (ci, co nie wiedzą nic o rzeczonym Grocholi) wzruszą tylko ramionami i między jednym ziewnięciem a drugim powiedzą: „Ale nuda”.  W efekcie rozpłyną się wszelkie marzenia o tym, że szkoła „dostarczy narzędzi, by wiedzę samodzielnie poszerzać”.

Zaprzepaszczone szanse

Tak nie musi być. Widzą to autorzy podstawy programowej. W założeniach do programu podkreślają przecież: „ważne jest, by w procesie nauczania wykorzystywać takie formy, jak wycieczki do muzeów, miejsc pamięci, korzystanie z rekonstrukcji historycznych, spotkania z ciekawymi ludźmi/świadkami historii”. Tylko jak to robić, gdy program nauczania przedmiotu jest potwornie przeładowany?

Innowacyjny wydał mi się chyba tylko program dla klasy czwartej (czyli dzieci w wieku 10-11 lat). Pomyślany został, jak się zdaje, jako wstęp do historii. Uczeń zaczyna od zbierania pamiątek rodzinnych, zwiedzania okolicy itp. Uczy się trochę o chronologii, o tym jak pracuje historyk. Ma też odebrać pierwszą lekcję patriotyzmu – spory blok poświęcony jest narodowej symbolice. Hymn, flaga, godło to wszystko rzeczy, które dzieci powinny znać i rozumieć ich znaczenie. (Notabene, właściwe to szkoda, że zaczyna się o nich uczyć tak późno. Rozumiem, że mamy w Polsce inne tradycje, niż Amerykanie, ale szczerze powiedziawszy, gdybym miał wybierać, to wolę tradycję codziennego oddawania hołdu fladze w szkole, niż tradycję stawiania masztu z flagą przed domem. Szczególnie, że potem nikomu nie chce się jej ściągać na noc albo zostawia się ją w deszczu i śniegu i po miesiącu jej górna cześć wygląda jak szmata do podłogi. Amerykanie mają jednak bardziej bezpieczną kolorystykę. A przecież hołd fladze mogłyby oddawać dzieci nawet młodsze, niż czwartoklasiści).

Dziewczynka czyta książkę przy stole. Widoczne książki - "Polska 1944-1955" i "Miasta polskie w tysiącleciu".

fot.Grażyna Rutowska/NAC Dziewczynka czyta książkę przy stole. Widoczne książki – „Polska 1944-1955” i „Miasta polskie w tysiącleciu”.

Innymi słowy – tak to rozumiem – klasa czwarta ma zainteresować małe dziecko dalszym uczeniem się o przeszłości. Uzmysłowić mu, że historia jest fajna. Jakoś pozytywnie nastawić go na kolejne cztery lata klasycznego (czytaj: nudnego) kursu. Przedstawić mu postaci, o których łatwo będzie opowiedzieć i które będzie można połączyć z przejrzystym, emocjonalnym i emocjonującym przekazem. Rozsądne. Pomysł jak to założenie zrealizować też wydaje mi się sensowny – efektem nauczania ma być poznanie przez dziecko z czwartej klasy ponad 20 konkretnych, skrzętnie wyselekcjonowanych sylwetek. Niby w porządku, ale – jak zazwyczaj – diabeł tkwi w szczegółach.

Wyborem postaci rządzi bowiem sztampa. Nie chodzi mi o to, że na liście są sami Polacy, ani nawet o to, że spośród 17 zagadnień zobrazowanych konkretnymi bohaterami wyłącznie jedno nie ma wskazanej postaci, o którą chodzi – „Solidarność i jej bohaterowie”. (Czyżby autorom programu przemknęło przez myśl, że rozporządzenie mogłoby nie zostać podpisane, gdyby pojawiło się w nim nazwisko Lecha Wałęsy?).

Bardziej mnie boli, że z powodu chyba jakiejś źle pojętej poprawności merytorycznej (każda epoka musi mieć swojego reprezentanta?) nawtykano tam mnóstwo postaci ważnych, ale trudnych – choćby ze względu na konieczność objaśnienia kontekstu: Romuald Traugutt, Jan Zamoyski, Jan Henryk Dąbrowski i Józef Wybicki. Czy nie wystarczyłoby o nich opowiedzieć przy okazji objaśniania symboli narodowych? Albo po prostu zostawić je na kolejne lata? Jeszcze gorzej jest w przypadku treści nieobowiązkowych, których wyboru ma dokonać nauczyciel: „Chrzest Polski. Chrystianizacja i przemiany kulturowe na ziemiach polskich”, „Zakony w Polsce. Rozwój piśmiennictwa i rolnictwa”, „Gdańsk – Polska spichlerzem Europy. Miasto, port, rozwój handlu zbożem”, „Strajk dzieci we Wrześni. Udręki niewoli, germanizacja, rusyfikacja”. A już najbardziej egzotyczne wydaje mi się, że ktoś poważnie traktuje możliwość zainteresowania dziesięciolatków tematem: „Obiady czwartkowe króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Rozkwit kultury za ostatniego króla.”

Res ad triarios rediit

Teoretycznie jako wydawca książek historycznych powinienem cieszyć się z reformy, która zwiększa liczbę godzin nauczania historii w szkołach. Ale nie cieszę się. Raczej się martwię, że efekt może być przeciwny do zamierzonego. Z dwóch powodów.

Po pierwsze: twórcy podstawy programowej powinni podpowiedzieć nauczycielowi takie treści, które uczniów zainteresują, tymczasem w moim przekonaniu wpadli w pułapkę merytorycznej „kompletności” – chcą nauczyć całej historii. To niemożliwe i mam głębokie przekonanie, że ten zabieg okaże się nieskuteczny. W ogóle widać, że autorzy podstawy programowej stają się niewolnikami własnych założeń. Choćby ta nieszczęsna czwarta klasa: przyjęto, że historia Polski jest uczniowi bliższa, ale efekt jest taki, że skuteczność dobrego pomysł na nauczanie poprzez ciekawe postaci została zniweczona. Bo przecież nawet jeśli nie Juliusz Cezar czy Napoleon to może Hitler i Stalin, albo choćby jakiś tam Kolumb czy Neil Armstrong… Nie ma żadnego z nich, a są obiady czwartkowe.

Dziewczynka odrabia lekcje. Widoczna sterta książek - m.in. Piotr Bąk - "Gramatyka języka Polskiego", "Popularny atlas świata", "Słownik geograficzny".

fot.Grażyna Rutowska/NAC Dziewczynka odrabia lekcje. Widoczna sterta książek – m.in. Piotr Bąk – „Gramatyka języka Polskiego”, „Popularny atlas świata”, „Słownik geograficzny”.

Po drugie: W edukacji niemal wszystko zależy od nauczyciela. A im bardziej przeładowany, im nudniejszy „materiał do zrealizowania”, tym więcej. Od jego osobowości, zdolności talentów i wiedzy. No i oczywiście od tego, na ile nauczyciel będzie się angażował w swoją prace. Nie ma chyba znaczenia czy klas będzie sześć, siedem czy jedenaście. Natomiast wydaje mi się, że reforma, z powodu której 10 tysięcy nauczycieli straci pracę, a kolejne kilkadziesiąt tysięcy będzie wkurzone, bo będzie musiało jeździć od szkoły do szkoły, żeby „uzbierać” etat, ma małe szanse, by pedagogów do pracy pozytywnie zmotywować. Boje się, że w efekcie uczniowie będą kuć daty, a nauczyciele pędzić z materiałem, żeby przypadkiem nie podpaść jakiemuś bardziej skrupulatnemu dyrektorowi.

No to Rejewski czy Rajewski?

Na koniec postanowiłem zajrzeć, co tam w tej podstawie o Rejewskim napisano. Oczywiście nic. Bystre dzieciaki z menowskiego spotu pewnie obejrzały o Rejewskim jakiś program, albo odcinek o enigmie zmontowany przez popularnego youtubera. A może na ich ulicy ktoś tabliczkę powiesił? Tak czy siak, jeśli dzieci są tak lotne, to muszą też wiedzieć, że każda prawie nawigacja przy wpisywaniu adresów podpowiada nazwy ulic. Znajomość historii nie jest potrzebna, by dojechać na miejsce, bo Rajewskiego automatycznie zmieni się w Rejewskiego. Taksówkarzowi wystarczą Mapy Google’a. I oby tylko dzieci nie doszły do wnioski, że im też zamiast historii wystarczy sprawne korzystanie z Google’a i Wikipedii.

Dla zainteresowanych:

Program można przeczytać w dzienniku ustaw (kliknij),

Ministerialny spot można zobaczyć na stronie resortu (kliknij),

MON udostępnił też debatę o programie nauczania (kliknij).

Komentarze (7)

  1. Iggga Odpowiedz

    Celne uwagi, tylko ta ortografia… „po południu”, „notabene”, panie Macieju! Poza tym zgadzam się. Szkoda, że to Pan nie konsultował tej reformy.

    • Nasz publicysta |Agnieszka Wolnicka Odpowiedz

      Dziękujemy za cenne uwagi, poprawiliśmy te literówki. Cieszymy się, że tekst się spodobał

  2. Marek Odpowiedz

    To nie rzecz kolorystyki, tylko amerykanista powinien wiedzieć, że w USA flagi nie zostawia się na noc, z małymi wyjątkami, Od tego jest United States Flag Code

    • Nasz publicysta | Autor publikacji |Maciej Gablankowski Odpowiedz

      Zgoda. Tak jest w bazach wojskowych, instytucjach czy nawet na młodzieżowych obozach. Natomiast różnie jest oczywiście na prywatnych posesjach (sam widziałem). Prawo prawem, ale czasami rządzi lokalny zwyczaj. Tak czy siak polską flagę powinno się ściągać na noc. Dlatego tak drażni mnie wieszanie ich 30 czerwca, żeby w „długi weekend” mieć już z tą flagą spokój. Dziękuję za komentarz.

  3. Kasia Odpowiedz

    witam, spotkalam sie juz z tym faktem, że dzieci nudzi historia… smutne, ale prawdziwe, za dużo informacji, za dużo dat (które można sobie sprawdzić), za dużo nazwisk. Czemu uczy się dzieci upadków, walk a nie uczy się o zwykłych ludziach, ciekawostkach których pełno jest w historii. Dlaczego np. w podstawie jest za mało pracy z projektem, i innymi sposobami interaktywnymi? pomagających utrwalać wiedzę. Jaki jest sens uczenia się historii na pamięć? i przechowywania jest w pamięci krótkotrwałej?

    • nonienotak Odpowiedz

      Dobry nauczyciel powinien być w stanie zainteresować każdym tematem, ale musi mieć czas na zorganizowanie ciekawych projektów, zabaw, konkursów, dyskusji w ramach lekcji itd. Jeśli nie ma na to czasu i możliwości, bo program jest przeładowany, będzie jak zwykle: nuda i „zakuć, zdać, zapomnieć”. A potem wychodzą ze szkoły ludzie bez orientacji historycznej, nie umiejący powiązać faktów i nie rozumiejący przyczyn i skutków wydarzeń. A przecież historia budzi i dziś żywe emocje, jest przedmiotem sporów i debat, czemu by tego nie przenieść do szkoły?

Dodaj komentarz

Jeśli chcesz zgłosić literówkę lub błąd ortograficzny kliknij TUTAJ.