Twoja Historia

Portal dla tych, którzy wierzą, że przeszłość ma znaczenie. I że historia to sztuka dyskusji, a nie propagandy.

Dlaczego napisałem książkę o zbrodniarzach z AK? Były dziennikarz „W Sieci” wyjaśnia

Nie wszyscy, którzy wstępowali do AK, byli psychicznie gotowi na to, co ich czekało.

fot.Aszumila/domena publiczna Nie wszyscy, którzy wstępowali do AK, byli psychicznie gotowi na to, co ich czekało.

Wszystkie armie powstają po to, by zabijać, i Armia Krajowa nie była tu żadnym wyjątkiem. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie czynił z tego zarzutu. Rzecz jednak w tym, że w odróżnieniu od większości innych armii, w składzie AK znajdowało się bardzo wiele osób zupełnie do tego nieprzygotowanych. 

Braki w przeszkoleniu, częste wśród żołnierzy AK, dawało się dość łatwo nadrobić. Gorzej jednak wyglądała sprawa z przygotowaniem pod względem psychicznym. Tym bardziej, że zabijanie w konspiracji było jednak czymś zupełnie innym niż zabijanie w regularnym, umundurowanym oddziale – do tego nikt, nawet ludzie z wojskowym doświadczeniem, nie byli w stanie ochotników z AK przygotować.

Marzenie o elitarnej organizacji

W pierwotnych założeniach przyjęto, że będzie ona „organizacją stosunkowo nieliczną, starannie dobraną, jak najściślejszą, bezwzględnie zakonspirowaną”  – jak zalecał gen. Sosnkowski w wytycznych organizacyjnych, przesłanych gen. Roweckiemu w styczniu 1940 roku. Rowecki, karnie stosując się do tych sugestii, założył, że liczba członków nie powinna przekroczyć pięciuset na Obszar, a że Obszarów było sześć, dawałoby to liczbę nie większą niż trzy tysiące żołnierzy.

Tak małą, elitarną grupę ludzi bez większych problemów dałoby się przeszkolić i odpowiednio zahartować, tym bardziej że wśród kadry dowódczej znajdowało się wielu znakomitych oficerów, często mających doświadczenia sięgające wojny polsko-bolszewickiej. W praktyce już miesiąc później stało się dla „Grota” jasne, że – jak raportował – „norma 500 członków na Obszar będzie musiała być znacznie przekroczona”.

Generał Kazimierz Sosnkowski chciał, by Armia Krajowa była organizacją "nieliczną, starannie dobraną, jak najściślejszą, bezwzględnie zakonspirowaną".

fot.domena publiczna Generał Kazimierz Sosnkowski chciał, by Armia Krajowa była organizacją „nieliczną, starannie dobraną, jak najściślejszą, bezwzględnie zakonspirowaną”.

Jednak nawet on zapewne nie spodziewał się, że w pierwszej połowie 1944 roku zostanie ona przekroczona ponad stukrotnie, osiągając wówczas zawrotny pułap trzystu pięćdziesięciu tysięcy ludzi. W rzeczywistości liczba ta była zapewne jeszcze większa, ponieważ w oddziałach panowała nieustanna rotacja – z jednej strony aresztowania i śmierć mocno trzebiły szeregi, z drugiej zaś do leśnych oddziałów uciekało coraz więcej osób zupełnie przypadkowych, z tego czy innego powodu zagrożonych aresztowaniem w miejscu zamieszkania.

Kadrowa i karna, rekrutująca się bądź z byłych żołnierzy września, bądź przynajmniej starannie wyselekcjonowanych młodych ludzi o twardym ideowo kręgosłupie, mniej więcej w połowie 1943 roku Armia Krajowa stała się armią masową. A zbiegło się to z akcją „Burza” – pierwszym tak naprawdę momentem II wojny światowej, kiedy polska konspiracja podjęła otwartą walkę, już nawet nie tylko z Niemcami, ale też, mniej lub bardziej oficjalnie, z Ukraińcami, Litwinami, partyzantką sowiecką i polską prosowiecką, do czego dochodziły napięte stosunki z Narodowymi Siłami Zbrojnymi, które niekiedy przybierały postać niepokojących incydentów, nawet z użyciem broni.

Dave Grossman, psycholog wojskowy, w swojej książce O zabijaniu pisze o modelu „urodzonego żołnierza”  – mężczyzny, którego naturalnym otoczeniem jest towarzystwo innych mężczyzn, który co prawda nie dąży do zabijania, ale w razie uzasadnionej konieczności nie ma z tym problemu i nie odczuwa w związku z tym żadnego psychicznego dyskomfortu. Inaczej mówiąc, jest to typ, który nie sprowadzi zabijania do poziomu patologii. Kłopot w tym, że według obliczeń Grossmana, typ taki reprezentuje zaledwie ok. 2% mężczyzn.

Jeśli więc nawet optymistycznie założyć, że Armia Krajowa stanowiła reprezentatywną grupę badawczą, urodzonymi żołnierzami w jej szeregach byłoby nie więcej niż siedem tysięcy osób. Pozostali, w mniejszym lub większym stopniu, podlegaliby procesowi naturalnej degeneracji, nieuniknionej w czasie wojny, zwłaszcza zaś wojny totalnej, w którą zamieniła się II wojna światowa na terenach Polski w drugiej połowie 1943 roku.

To oczywiście czysto teoretyczne wyliczenia – bez pretensji do precyzji czy miarodajności – pozwalają jednak przynajmniej zrozumieć, że tylko nieliczni żołnierze AK czy dowolnej innej zbrojnej organizacji konspiracyjnej mogli być psychicznie odporni na wszechobecność śmierci, konieczność jej zadawania, nieustanne poczucie zagrożenia i z biegiem czasu coraz większe problemy z rozpoznaniem i wskazaniem właściwego wroga.

„Granice moralne zacierały się coraz bardziej…”

Zwłaszcza gdy połączyć te elementy z permanentnym niedożywieniem i czysto fizycznym zmęczeniem  – według klasyka wojskowości Carla von Clausewitza – będącym obok niebezpieczeństwa jedną z najważniejszych przyczyn tzw. tarć, czyli, jak się to dziś fachowo określa, stresu bojowego.

„Granice moralne, dzielące dotychczas żołnierzy leśnych od zwykłych band, zacierały się coraz bardziej. Patrzyliśmy z trwogą, nieraz z rozpaczą, na rozwijający się przed naszymi oczami dramat” – pisał u schyłku wojny znany działacz podziemnego PPS, Zygmunt Zaremba. I rzeczywiście o dramacie można tu mówić, a żeby go w pełni zrozumieć, trzeba sobie uświadomić, że okupacyjna oś strachu nie przebiegała wyłącznie, dzieląc złych Niemców czy Rosjan od dobrych Polaków.

"Tylko nieliczni żołnierze AK czy dowolnej innej zbrojnej organizacji konspiracyjnej mogli być psychicznie odporni na wszechobecność śmierci" - pisze Wojciech Lada. Zdjęcie z Muzeum AK w Krakowie.

fot.marek7400/CC BY 3.0 „Tylko nieliczni żołnierze AK czy dowolnej innej zbrojnej organizacji konspiracyjnej mogli być psychicznie odporni na wszechobecność śmierci” – pisze Wojciech Lada. Zdjęcie munduru ze zbiorów Muzeum AK w Krakowie.

Terror obu okupantów był oczywiście straszliwy i nie podlega to żadnej dyskusji. Rzecz w tym, że obok niego w stopniu wręcz katastrofalnym rozplenił się w kraju pospolity bandytyzm i Polacy bardzo często padali ofiarą samych Polaków. Dość przytoczyć tu dane z i tak stosunkowo spokojnej Warszawy. Jeśli w sierpniu 1942 roku odnotowano tu 15 napadów rabunkowych, to w grudniu 1943 roku było ich 379. Ogółem wszystkich przestępstw w tych miesiącach było odpowiednio 537 i 5271, co oznacza, że w najgorętszym miesiącu miało miejsce 175 przestępstw dziennie, a więc średnio 7,5 przestępstwa na każdą godzinę doby.

A przecież Warszawa była miastem nieustannie patrolowanym przez rozmaite siły okupacyjnej policji i pełnym niemieckiego wojska, nie wspominając o tropiących czasem również przestępców (choć czasem też korzystających z ich usług) żołnierzach podziemia. Na prowincji sytuacja wyglądała nieporównywalnie gorzej, znacznie częściej też dochodziło do morderstw na tle rabunkowym. O panującym tam klimacie sporo mówi raport pracownika Rady Głównej Opiekuńczej, spisany wiosną 1943 roku po objeździe okolic Siedlec:

Gdy przejeżdżałem przez wsie gminy Serokomla – jako nieznajomy jeszcze nikomu spotykałem przerażone spojrzenia mieszkańców; po prostu traktowano mnie jak zwiastuna nowych nieszczęść. Podczas rozmów z ludnością miejscową i podopiecznymi przekonałem się, iż atmosfera poddenerwowania dochodzi tu aż do stanu chorobliwego. Jedna z kobiet robiła na mnie wrażenie wręcz obłąkanej ze strachu (…). Bezwzględność i bezczelność w postępowaniu band jest niczym nieograniczona. Zachodzą wypadki złego obchodzenia się z kobietami.

W wyniszczonym wojną kraju szerzyła się przestępczość.

fot.Sylwester Braun/domena publiczna W wyniszczonym wojną kraju szerzyła się przestępczość.

W 1943 roku, kiedy liczebność Armii Krajowej zmierzała ku swojemu maksymalnemu pułapowi, lokalne oddziały partyzanckie rekrutowały się zazwyczaj z młodych mężczyzn z takich właśnie wiosek, często nastolatków. Nie posiadali żadnego doświadczenia wojskowego, niewielkie pojęcie o dyscyplinie, mniejsze ich grupy w terenie praktycznie nie były nadzorowane przez wyższych oficerów z dowództwa, a „dowódcą takiej kilkuosobowej grupy był zwykle młody chłopak, często niemający prawie wykształcenia” – jak pisał Tomasz Strzembosz.

Wszyscy oni za to doskonale się orientowali, jak wygląda i jak funkcjonuje okupacyjna rzeczywistość prowincji. Aby przeżyć w lesie, niezbędne było zdobywanie (czy to pieniędzmi, wymianą dóbr bądź po prostu rekwizycją – nierzadko brutalną) jedzenia i odzieży u lokalnej ludności. A żeby było co zdobywać, należało zwalczyć konkurencyjne grupy leśne, które również utrzymywały się w podobny sposób, niezależnie czy były to oddziały partyzanckie Batalionów Chłopskich, Gwardii Ludowej lub Narodowych Sił Zbrojnych, czy też całkiem bezideowe grupy czysto bandyckie.

„Macie w terenie opinię krwiożercy”

Wkrótce doprowadziło to do niezwykłej brutalizacji leśnej partyzantki, a z punktu widzenia lokalnej ludności, metody rekwizycji „oficjalnych” nie różniły się zupełnie niczym od tych bandyckich. Chaos potęgowało dodatkowo to, że wszystkim bez wyjątku partyzantkom, podobnie jak grupom bandyckim, zdarzało się dokonywać rabunku obciążającego którąś z innych organizacji. W tej sytuacji w zasadzie wszyscy stawali się bandytami.

fot.Topory/CC BY-SA 4.0 W każdej armii zdarzają się przypadki nadużyć. AK nie była wyjątkiem.

Ale psychologiczny proces bandytyzacji postępował w oddziałach całkiem realnie nawet bez przerzucania się oskarżeniami. Z jednej strony w okresie największej liczebności partyzantki przyjmowano do niej każdego. „Trafiał się i bandzior” – przyznawał Leonard Szczęsny Zub-Zdanowicz „Ząb” z NSZ. „Macie w terenie opinię krwiożercy” – gmiał na Izraela Ajzenmana „Lwa” jego dowódca Józef Małecki „Sęk” z GL.

„Zarówno »Ryżego « jak i »Janusza« z całym naciskiem charakteryzować należy, że są to już, niestety, zawodowi bandyci i mordercy”  – zapisano w wyroku Wojskowego Sądu Specjalnego o dwóch żołnierzach warszawskiego Kedywu AK. Przenikające do oddziałów takie wzorce osobowe, często przecież charyzmatyczne i zwyczajnie zaradne, z pewnością musiały oddziaływać na partyzantów i wskazywać im metody skutecznego działania w czasach chaosu.

Z drugiej strony działał tu też na pewno pewien mechanizm od dawna dobrze znany psychologii wojskowej. Już w 1761 roku Leopold Auenbrugger zauważył, że „kiedy młodzi mężczyźni, którzy jeszcze rosną, są zmuszeni, by wstąpić do służby wojskowej (…) w końcu przestają uważać i obojętnieją na wszystko, co jest niezbędne, aby mogli zachować życie”. To spostrzeżenie sprzed kilkuset lat, ale to właśnie pokazuje, że mechanizmy te są bardzo stałe i niezależne od stulecia.

Artykuł stanowi fragment książki Wojciecha Lady "Bandyci z AK", wydanej nakładem Wydawnictwa Znak Horyzont.

Artykuł stanowi fragment książki Wojciecha Lady „Bandyci z AK”, która została wydana nakładem Wydawnictwa Znak Horyzont.

Współczesna opinia psychiatry Amerykańskiej Marynarki Wojennej Williama Nasha mówi w każdym razie niemal dokładnie to samo: „Wobec najgorszych stresorów związanych z wojną jedyną dostępną taktyką jest kontrolowane zdystansowanie się umysłowe i emocjonalne: stać się tak niewrażliwym i nieświadomym, jak to jest konieczne do wytrwania i przeżycia”.

„Byłem gorszy od najgorszego zwierzęcia”

W czasie II wojny światowej w leśnej partyzantce nikt jednak nie miał pojęcia, jak to kontrolować. A jak działało to bez kontroli i w praktyce, sporo wyjaśniają wspomnienia akowskiego egzekutora z podrzeszowskiej partyzantki, Stefana Dąmbskiego:

Żyłem wieczną imaginacją, wmawiałem sobie, że ja tej wojny nie przeżyję, a gdybym nawet przeżył jakimś cudem, to nie będę miał żadnej pomyślnej przyszłości przed sobą i moja śmierć to jedyne rozsądne rozwiązanie. Żyjąc tym założeniem całymi miesiącami, w końcu w nie uwierzyłem (…). Ponieważ nie robiło mi różnicy, czy ja żyję, nie dbałem zupełnie o to, czy żyją inni. Strzelałem do ludzi, jak do tarczy na ćwiczeniach, bez żadnych emocji.

"Strzelałem do ludzi, jak do tarczy na ćwiczeniach" - opowiada Stefan Dąbski, akowski egzekutor.

fot.Piotrus/CC BY-SA 3.0 „Strzelałem do ludzi, jak do tarczy na ćwiczeniach” – opowiada Stefan Dąbski, akowski egzekutor.

To, o czym mówił Dąmbski, a z czym musiało się zmierzyć niemal 98% żołnierzy Podziemnej Polski, w psychologii nazywa się „radykalnym wtargnięciem rzeczywistości śmierci” – traumatycznym uświadomieniem sobie własnej śmiertelności, przy jednoczesnym gwałtownym spadku samooceny, utracie właściwego każdemu człowiekowi, podświadomego poczucia własnej dobroci.

Nie mogę być dobry, skoro mogę zabić – przy takim punkcie wyjścia dalsze czynienie zła nie ma już większego znaczenia. Psychicznie bardziej pogrążyć się już nie można. Tragicznym aspektem tej sytuacji jest to, że takie założenie znacznie ułatwia dokonywanie również czynów szaleńczo heroicznych. „Byłem gorszy od najgorszego zwierzęcia” – pisał dalej Dąmbski i dodawał: „I dlatego byłem taki dobry. W pewnym momencie byłem dumą całego oddziału”.

Dlatego właśnie w czasie wojny nie było paradoksem być jednocześnie i bandytą, i bohaterem. Obie natury z łatwością mieściły się w jednym ciele i nie było w tym żadnej sprzeczności. Żołnierzom Armii Krajowej zdarzało się popełniać dokładnie wszystkie kategorie przestępstw, od drobnych przekrętów finansowych, przez działalność czysto gangsterską, po masowe masakry cywilnej ludności, co zupełnie nie zmienia faktu, że każdego dnia, narażając życie i często ze straceńczą odwagą, walczyli o niepodległość.

Kapitan Romuald Rajs - jedni uważają go za bohatera, inni za winnego śmierci dziesiątek cywilów.

fot.domena publiczna Kapitan Romuald Rajs – jedni uważają go za bohatera, inni za winnego śmierci dziesiątek cywilów.

Zamiatanie pod dywan nigdy jednak nie jest dobrym pomysłem i jeśli zbrodnie miały miejsce, to trzeba o nich powiedzieć, jak o każdym fakcie historycznym. Bez szermowania oskarżeniami, za to z próbą zrozumienia mechanizmów, które do nich doprowadziły. Nie stawiając pytania: czy? – bo fakty są bezsporne, lecz: dlaczego ?

W żadnym miejscu tej książki nie zarzucam działalności przestępczej Armii Krajowej ani żadnym poszczególnym jej oddziałom w całości. Winę zawsze ponosiły wyłącznie jednostki lub grupy, które – co trzeba jasno powiedzieć – bardzo często były później ścigane, sądzone i w miarę możliwości eliminowane przez samą Armię Krajową. Również przez samą Armię Krajową byli oni nazywani bandytami.

Źródło:

Powyższy tekst stanowi fragment książki Wojciecha Lady pt. Bandyci z Armii Krajowej, która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak Horyzont.

Tytuł, lead, ilustracje wraz z podpisami, informacje i wyjaśnienia w nawiasach kwadratowych, wytłuszczenia oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce redakcyjnej w celu wprowadzenia częstszego podziału akapitów. By zachować integralność tekstu, usunięto z niego przypisy znajdujące się w wersji książkowej.

Komentarze (21)

  1. Adam Odpowiedz

    Autor kpi z logiki. Ta książa to pozycja propagandowa. Pisząc o AK przytacza opinie o mordery z GL Izraelu Ajzenmanie „Lwie”. gdzie do AL i GL przyjmowano przedwojennych bandytów i zbirów wypuszczonych przez niemców z więzień. NSZ i AK miało system wzorców i ich egzekwowania nawet z wyrokami śmierci

    • Ksysio Odpowiedz

      Czytaj ze zrozumieniem chłopie. Chodzi o pokazanie pewnych mechanizmów jakie zachodzą w czasie wojny. Naprawdę wierzysz, że całe AK było nieskazitelne? Wierzysz w rycerzy z bajki.. Choć po tym tekście o AL i GL nie powinno się ciebie traktować inaczej niż pospolitego trolla.

      • xaaf Odpowiedz

        Faktem historycznym jest, że ludzie przepraszam za wyrażenie „najgorszego sortu” szli do komunistycznych pro-sowieckich organizacji czyli GL i AL – dezerterzy, złodzieje, gwałciciele etc. AK i NSZ broniła się przed tymi ludźmi, choć czasem przyjmowała ich do swój stan i poddawała ścisłej kontroli.

        • gajowy Marucha

          Przyjmij do wiadomości, że mordercy, gwałciciele i zwykli bandyci byli w każdej armii i pod każdą szerokością geograficzną. A robienie ze zwykłej szarości nieskalanej bieli nazywamy wybielaniem. Pomijanie faktów, przemilczanie – szkodzi historii.Żadne ugrupowanie partyzanckie nie zaopatrywało się w supermarketach, dowódcy przestrzegali – działacie na pograniczu bandytyzmu.W tych czasach nie dzieliło się oddziałów na złe i dobre ugrupowania, mówiono ” leśni” – wszystkich trzeba było nakarmić i nie tylko.

        • Dembski

          ścisła kontrola była bardzo ścisła i polegała na fizycznej likwidacji?

        • A.Z. / Armia Zbawienia /.

          jesteś dziecinnie naiwny – na wsi wielu nie wiedziało do jakich organizacji należy, wiedzieli, że sa w konspiracji. Na czym miała polegać – tego często nie wiedzieli. Wiejskie kobiety wiedziały – w chwili zagrożenia kobiety się ostrzegały – „wojsko idzie, chowajcie sie do lasu”… I brały zapasy żywności, pierzyny, trzodę i szły do lasu nie roztrząsając czy to AK, czy AL czy NSZ.

  2. Wiesiek Odpowiedz

    Ksysio przyznam trochę racji Adamowi – samo zestawienie AK i AL można porównać do zestawiania opisu strefy gazy do getta warszawskiego – uogólniając – działają te same mechanizmy. Chyba nikt się nie powinien do tego przyczepić – tylko czy używanie takich porównań w ogóle powinno robione ?

  3. Na szczęście nie katolik Odpowiedz

    Tak w AK to byli wszyscy ochrzczeni i do mszy służyli. .ha ha ha ha ha ha ha
    Jak wy co nigdy nie przeżyliśmy wojny możecie kogo kolwiek oceniać jak można tak opluwać żołnierzy AL…przecież w większości to wasi dziadkowie

    • Gg Odpowiedz

      Do mszy może Panu by się przydało posłużyć. AK była organizacją stworzoną podczas okupacji i powinniśmy być dumni z jej osiągnieć. Wystarczy porównać jej działalność a wychwalany na cały swiat francuski ruch oporu. Nawet jeżeli się trafił tam ktoś kto nie powinien to i tak to nie znaczenia w tamtych realiach.

      • Struś Pędziwiatr Odpowiedz

        Gościu – patrz nas świat realnie, a nie przez pryzmat broszurek dla nauczycieli historiiwydawanych przez IPN. Nie umniejszając roli AK i całej polskiej walki podziemnej łącznie – takie efekty z całej niemieckiej okupacji to w Iraku mają w ciągu jednego dnia. I tyle.

      • Nikodem Dyzma Odpowiedz

        Najpoważniejszą partyzantką w Europie była KOMUNISTYCZNA partyzantka Józefa Tito w Jugosławii. Wszystkie inne nawet razem wzięte z rosyjską i francuską maqi tylko szczypały Hitlera po kostkach i utrudniały mu jedynie życie. Nawet Churchill to zrozumiał i przestał zaopatrywać Czetników na rzecz Tito. Na temat partyzantki w Polsce, która oczywiście odegrała jakąś rolę, ale padła w akcji Burza, a w lesie zostali tylko ci, którym za ich poprzednie dokonania groziła śmierć, przypomina mi się sytuacja, jaką przed laty opisywał w „Kulisach” Kibic / Jerzy Urban. W świętokrzyskim przyszedł kolega do kolegi i zapytał, czy ten nie podpisałby mi oświadczenia dla ZBOWID, że był w partyzantce. Kolega podpisał i ten został członkiem ZBOWID. Po jakimś czasie ten kolega poprosił członka ZBOWID o potwierdzenie, że ten też był w partyzantce, uzyskał zaświadczenie i było ich dwóch. W pobliżu ich miejsca zamieszkania nie dzialała w czasie okupacji żadna partyzantka. Po jakimś czasie organizacja się rozrosła o członków rodzin i trzeba było stworzyć oddział. Powstały funkcje dowódców, akcje sabotażowe / słynne dziurawienie chłodnic w niemieckich samochodach/ , żony były telegrafistkami, saniitariuszkami, łączniczkami, pisano wspomnienia z walki. Cała wieś byłą bazą partyzantki, która nigdy nie istniała. I popełniono błąd, bo nie przyjęto do organizacji nielubianego sąsiada, który wszystko ujawnił. Jesteśmy na etapie tworzenia NOWEJ PRAWDY HISTORYCZNEJ – szczegóły wyjaśni historyk M.Morawiecki i PDA, również historyk. Jest zapotrzebowanie na nowych bohaterów, poprzedni odeszli w niepamięć w niesławie.

  4. Tewa Odpowiedz

    To są wspaniałe książki lecz zapomnieliście jeszcze wspomnieć o Batalionach Chłopskich działających głównie w lasach świętokrzyskich lubelskich i małopolskich jak i terenach wschodnich a ukrywali głównie Żydów jak i ludzi ściganych listami gończymi lll-ej Rzeszy a potem Radzieckiego NKWD.takich ciekawych opowiastek poznałem sporo na ziemiach polskich wschodniej jak i przygranicznych terenach Rosji i Ukrainy dawnych ternach naszej kochanej polski lecz uważam że nie granicę nas dzielą lecz my sami przez wspomnienia historii mniej znanych.

  5. Anonim Odpowiedz

    Wojciech Lada historyk dziennikarz nie śmiechu warte wystarczy zobaczyć argumenty pana Leszka Żebrowskiego !

  6. Jask Odpowiedz

    Polacy szli do takiej armii podziemnej, do jakiej mieli dostęp. To było losowe. Srodowiska inteligenckie miały dostęp do AK, robotnicze do AL i GL , to chyba oczywiste.

  7. Hagor Odpowiedz

    Zgodnie z postanowieniem Sądu Okręgowego w Warszawie XXV Wydział Cywilny z dnia 21 X 2019 r. zakazana jest dalsza dystrybucja książki „Bandyci z Armii Krajowej” w części obejmującej rozdział „Piwnica na Twardej”. Dotyczy to poruszonej przez autora sprawy rzekomych mordów na Żydach popełnionych (w.g. W. Lady) przez żołnierzy A.K. podczas Powstania Warszawskiego 1944 r.

Dodaj komentarz

Jeśli chcesz zgłosić literówkę lub błąd ortograficzny kliknij TUTAJ.