Twoja Historia

Portal dla tych, którzy wierzą, że przeszłość ma znaczenie. I że historia to sztuka dyskusji, a nie propagandy.

Poruszające wspomnienia Ireny Sendlerowej. Tak pomagaliśmy żydowskim dzieciom

Irena Sendlerowa sfotografowana w Wigilię 1944 roku.

fot.domena publiczna Irena Sendlerowa sfotografowana w Wigilię 1944 roku.

Po wojnie Irena Sendlerowa spisała przejmującą relację ze swojej bohaterskiej walki o życie najbardziej bezbronnych spośród ofiar nazizmu. Przytaczamy jej własne słowa.

Wspomnienia Ireny Sendlerowej, w poniższym wyborze, ukazały się na kartach książki Władysława Bartoszewskiego, dokumentującej relacje polsko-żydowskie i akty polskiego wsparcia dla żydowskich sąsiadów w najtrudniejszych momentach hitlerowskiej okupacji: „Polacy-Żydzi-okupacja. Fakty, postawy, refleksje” (Znak Horyzont 2016).

Fragment relacji rozpoczyna się od opisu pierwszego konspiracyjnego spotkania Ireny Sendlerowej z Julianem Grobelnym (pseudonim „Trojan”): przewodniczącym świeżo powołanej Rady Pomocy Żydom (więcej na temat tej organizacji przeczytasz w opublikowanym przez nas tekście Władysława Bartoszewskiego).

Relacja Ireny Sendlerowej

Na tej dość oryginalnej konferencji zostały ustalone formy współpracy między Radą Pomocy Żydom (RPŻ) a gronem pracowników Opieki Społecznej m. st. Warszawy, których miałem zaszczyt wówczas reprezentować.

W momencie bowiem organizowania się RPŻ grono pracowników Opieki Społecznej – drogą bardzo zakonspirowaną – niosło pomoc ludności żydowskiej już od 3 lat, tzn. od chwili pierwszych niemieckich represji w październiku 1939 roku, masowego usuwania Żydów z pracy.

Posiedzenie Rady Pomocy Żydom w 1944 roku.

fot.domena publiczna Posiedzenie Rady Pomocy Żydom w 1944 roku.

Dzięki temu była już nie tylko zmontowana, ale i działała sieć organizacyjna, dzięki której kierowano dzieci żydowskie do zakładów opiekuńczych i rodzin prywatnych, udzielano dorosłym pomocy materialnej, odzieżowej, wyrabiano odpowiednie dokumenty itp.

W roku 1942 coraz trudniej jednak było już tą drogą zdobywać większe ilości pieniędzy z dwóch powodów:

  1. okupant coraz bardziej zaostrzał rygory kontroli nad działalnością opieki z tytułu nędzy i szerzących się chorób;
  2. ośrodki opieki mogły w drodze wyjątku udzielać pomocy materialnej w wysokości tylko kilkudziesięciu zł, a ceny rosły tak, że sumy te stawały się zupełnie niewspółmierne do potrzeb, nie wystarczały na przeżycie choćby kilku dni.

W roli łączniczki

W tym stanie rzeczy zależało nam z jednej strony na pomocy finansowej RPŻ dla tych Żydów, którymi od dawna już opiekowaliśmy się, a z drugiej zaś – liczyliśmy na to, że organizacja ta nada jakiś właściwszy, bardziej zorganizowany charakter naszym kontaktom z gettem.

Działaliśmy bowiem nie w imieniu jakiejś organizacji politycznej (choć wielu z nas było zaangażowanych w robotę polityczną na innych odcinkach pracy), a tylko jako społecznicy, którzy z uczuć ogólnoludzkich i z podstawowych założeń opieki społecznej niesienia pomocy tym, którzy są najbardziej nieszczęśliwymi, udzielali pomocy ludności getta. Stąd nasze kontakty były bardzo często i przypadkowe, i utrudnione.

Ze zrozumiałych i zasadniczych bowiem względów ludzie tamtejsi byli czasem i nieufni, i bardzo ostrożni. Organizująca się zaś RPŻ potrzebowała z jednej strony ofiarnych, oddanych bez reszty tej sprawie ludzi, z drugiej znów strony musiała się oprzeć na jakiejś sieci organizacyjnej, do której mogłaby kierować ludzi wychodzących z getta. W tym stanie rzeczy obydwie grupy (RPŻ oraz grono pracowników Opieki Społecznej) od razu się świetnie porozumiały, znalazły szybko „wspólny język” i zaczęły działać.

W ten sposób od owego listopadowego popołudnia 1942 r. stałam się współpracownikiem RPŻ, wykonującym wszystkie prace zlecone przez prezydium. Ponadto byłam kimś w rodzaju łączniczki między RPŻ a zakonspirowaną grupą pracowników Opieki Społecznej. Najwięcej spraw powierzono mi z zakresu opieki nad dziećmi, który to dział był przez RPŻ otaczany największą troską i sercem.

Na tym odcinku miałam częste kontakty z p. A. Dargielową z Rady Głównej Opiekuńczej (RGO). W tym charakterze pełniłam swe funkcje aż do zakończenia działań wojennych, jedynie z przerwą spowodowaną moim aresztowaniem przez Gestapo w końcu 1943 roku. (…)

Julian Grobelny, żarliwy działacz społeczny, człowiek nieskazitelnej uczciwości i rzetelności.

fot.domena publiczna Julian Grobelny, żarliwy działacz społeczny, człowiek nieskazitelnej uczciwości i rzetelności.

„Ludzie getta chwycili za broń – trzeba im pomóc”

Kiedy dziś, po 20 latach, sięgam pamięcią do tamtych dni, ukazuje mi się sylwetka Juliana Grobelnego jako żarliwego działacza społecznego, człowieka nieskazitelnej uczciwości i rzetelności. Sam znajdując się w ciężkich warunkach materialnych, bez stałego locum w Warszawie, borykając się, ze swą żoną, Haliną, z codziennymi troskami, u kresu ostatniego wyczerpania fizycznego z powodu bardzo zaawansowanej gruźlicy płuc, ścigany ustawicznie przez Gestapo, był wszędzie tam, gdzie trzeba było organizować konkretną pomoc lub rozwiązywać najtrudniejsze problemy.

Pogodny, bardzo opanowany, z dużym poczuciem humoru, dwoił się i troił, przemierzając niebezpieczne ulice Warszawy zawsze z myślą o innych, nigdy o sobie. (…)

Toteż kiedy nastały najcięższe dni dla ludności żydowskiej – powstanie w getcie, i czarna noc zawisła nad dzielnicą otoczoną marami, Julian Grobelny ani się nie załamał, ani nie patrzył biernie na dokonującą się bez precedensu w historii zbrodnię. Z miejsca zaczął działać.

Irena Sendlerowa w 1942 roku.

fot.domena publiczna Irena Sendlerowa w 1942 roku.

W ramach RPŻ udało mu się zorganizować pomoc dla broczącej krwią bojowej ludności getta. Z jego słów wynikało, że ta pomoc była różnorodna. Zważywszy jednak na specyfikę pracy konspiracyjnej, powierzał mi tylko zadania z mego zakresu działania, to znaczy bezpośredniej pomocy bytowo-socjalnej osobom przedostającym się przez specjalne „włazy” na tzw. stronę aryjską. (…)

Zastałam tego dnia „Trojana” na umówionej »skrzynce« jeszcze bardziej niż zawsze zmizerowanego, jeszcze z większym wysiłkiem mówiącego, z trudem opanowującego kaszel (wypluwał już wtedy resztki swych chorych płuc), który mi krótko powiedział: „Ludzie getta chwycili za broń – trzeba im pomóc. Dajcie mi kilka adresów, dokąd będziemy kierować tych, co będą wydostawać się włazami”. I oczywiście kilka adresów przekazano do getta. I odtąd dla naszej zakonspirowanej grupy pracowników Opieki Społecznej zaczęły się gorące dni!

„W poczuciu najlepiej pojętego humanitaryzmu”

Pomoc nasza szła w kilku kierunkach. Przede wszystkim trzeba było wyznaczyć kilka mieszkań, które zostały przekształcone w doraźne punkty udzielania pomocy dzieciom. Mieszkania te stały się właściwie małymi Pogotowiami Opiekuńczo-Rozdzielczymi, w których przyprowadzone dzieci były nie tylko otaczane opieką, ale i przygotowane do jakiejś wstępnej restytucji do życia po wszystkich swoich przeżyciach kilkuletniego pobytu za murami oraz szokujących wstrząsów z okresu powstania.

Żydowska ludność cywilna schwytana podczas tłumienia powstania.

fot.domena publiczna Żydowska ludność cywilna schwytana podczas tłumienia powstania.

Z tych kilku wytypowanych specjalnie do tej akcji domów po krótszym lub dłuższym okresie – zależnie od różnych okoliczności – oddawano następnie dzieci pod opiekę osób, które nie bacząc na ogrom niebezpieczeństwa, w poczuciu najlepiej pojętego humanitaryzmu, dawały im schronienie. (…)

Jakie były główne kierunki działania? Przede wszystkim dla bezpieczeństwa ratowanych konieczność oszukiwania okupanta przez fałszowanie wszelkich dokumentów, tak aby jak najlepiej zostały zatarte ślady prawdziwego pochodzenia. W tym wyćwiczyliśmy się do tego stopnia, że pod koniec wojny często łapaliśmy się już sami na tym, że trudno nam było odróżnić prawdziwy dokument od sfałszowanego.

Podstawowym dokumentem do udzielania pomocy w Opiece Społecznej był wywiad środowiskowy w miejscu zamieszkania rodziny, stwierdzający, że ze względu na wyjątkowo ciężkie warunki (śmierć matki, ojca, bardzo ciężkie choroby) rodziny trzeba udzielić pomocy finansowej, odzieżowej, obiadów, paczki żywnościowej lub umieścić dzieci, starca w zakładzie opiekuńczym.

„Niemcy bali się jak ognia wszelkich chorób”

Z początku wymyślaliśmy pierwsze lepsze nazwisko i adres i w ten sposób sporządzano zupełnie fałszywy wywiad, który służył do dalszej pomocy. Potem już tak robić nie mogliśmy, bo Niemcy stworzyli specjalny aparat kontroli, by sprawdzał nas w terenie. Trzeba było wymyślić coś innego. Musieliśmy dochodzić – jak się wówczas mówiło – do zaufanych administratorów domów lub dozorców, którzy meldowali naszych podopiecznych i w ten sposób stwarzane były podstawy „prawne” do udzielania pomocy.

Stosunkowo łatwiejszą już sprawą było opisanie w tym wywiadzie wstrząsającej opowieści o zaistniałych dramatach w tej rodzinie na skutek np. gruźlicy lub innej zakaźnej choroby, a Niemcy bali się jak ognia wszelkich chorób.

Podobnie rzecz się miała z wyrabianiem metryk kościelnych, które otrzymywaliśmy dzięki pomocy niektórych zaufania godnych parafii. Dla uzyskania pomocy materialnej RPŻ niepotrzebne były, rzecz jasna, żadne wywiady ani dokumenty. Dla naszej tylko wewnętrznej dyscypliny i pewnej kontroli prezydium RPŻ osoby, które pobierały z tego źródła świadczenia, dawały własnoręczne pokwitowania ze swoim pseudonimem, który z kolei był znany łącznikom.

Fragment ulotki wydanej w Warszawie w maju 1943 roku z apelem Władysława Sikorskiego o pomoc Żydom oraz potępieniem Polaków pomagającym Niemcom.

fot.domena publiczna Fragment ulotki wydanej w Warszawie w maju 1943 roku z apelem Władysława Sikorskiego o pomoc Żydom oraz potępieniem Polaków pomagającym Niemcom.

„Dzieci były przechowywane w szafach, pakach do węgla”

Najbardziej bliską sercu sprawą były dzieci, które trzeba było za wszelką cenę ratować! Były wypadki, że ze względu na bardzo małe pomieszczenia z jednej strony, a zapewnienie bezpieczeństwa z drugiej dzieci były przechowywane w szafach, pakach do węgla itp. I dopiero czerń wieczoru wyzwalała małe istoty z ich przymusowych więzień.

Zachodziły wypadki, że dzieci te, przyzwyczajone do ciemności, ostro reagowały na światło dzienne. Niejednokrotnie zapadały na różne zapalenia oczu, tak że nawet trzeba było sprowadzać lekarza okulistę w celu zapobieżenia jakimś poważniejszym komplikacjom wzroku. I z innych powodów trzeba było do dzieci wzywać lekarzy.

Na skutek tego powstała specjalna komórka, która zatrudniała lekarzy różnych specjalności. Wymienić tu znów trzeba kilka nazwisk: prof. A. Trojanowskiego, prof. Michałowicza, którego zresztą cały dom stał zawsze otworem dla wszystkich dyskryminowanych; pomagała przy tym jego synowa, p. Dziatka Michałowiczowa; dr Franio z Woli, dr „Hanka” z Ochoty, dr A. Meyer ze Starego Miasta.

Uratowane z getta dzieci były przechowywane w szafach, pakach do węgla itp.

fot.domena publiczna Uratowane z getta dzieci były przechowywane w szafach, pakach do węgla itp.

Zachodziły też wypadki koniecznego umieszczenia w szpitalu. Pomocą wielką w tych sprawach była bądź wspomniana grupa lekarzy, bądź niezastąpiona w tego rodzaju sprawach, dzięki swoim licznym kontaktom konspiracyjnym i dużej inicjatywie, pielęgniarka Helena Szeszko („Sonia”).

„Potrzeba serca niesienia pomocy nieszczęśliwym”

Różny był los tych dzieci. Jedne zostawały już na stałe (o ile wtedy cokolwiek mogło mieć cechy stałości) w rodzinach wyszukanych przez nasze Pogotowie Opiekuńcze, i to w różnym charakterze. Były rodziny, które traktowały swą misję jako potrzebę serca niesienia pomocy nieszczęśliwym.

Często motywem, poza ogólnoludzkim uczuciem, była jakaś dziwna wiara, że skoro ja tu udzielę pomocy temu biednemu dziecku, to może prawem sprawiedliwości lub z Bożej łaski jakaś życzliwa dłoń poda paczkę synowi czy mężowi w obozie lub więzieniu.

Niektórym z tych rodzin RPŻ wypłacała za pośrednictwem łączniczek po 500 zł miesięcznie; innym dawało się mniejszą pomoc z Opieki Społecznej, w postaci ubrań, paczek żywnościowych, bonów na mleko. Były i takie rodziny, które utrzymywały dziecko bezinteresownie; ze względu jednak na ogólną bardzo ciężką sytuację materialną – takie osoby były raczej wyjątkiem. (…)

Niektóre dzieci po pewnym okresie czasu ze względu na ich własne bezpieczeństwo trzeba było odbierać rodzinom i umieszczać w zakładach opiekuńczych. W Wydziale Opieki Społecznej był Referat Opieki nad Dzieckiem, który zajmował się umieszczaniem dzieci polskich w zakładach.

Głodujące żydowskie dzieci. Jedna z nielicznych fotografii barwnych wykonanych w getcie warszawskim.

fot.Bundesarchiv, N 1576 Bild-003 / Herrmann, Ernst / CC-BY-SA 3.0 Głodujące żydowskie dzieci. To jedna z nielicznych fotografii barwnych wykonanych w getcie warszawskim.

Kierownikiem tego działu był znany dziś pisarz katolicki, p. Jan Dobraczyński. Dzięki jego życzliwemu i serdecznemu podejściu do zagadnień ratowania dzieci żydowskich i dużej odwadze, za jego podpisem na oficjalnym druku, dzieci te były kierowane do różnych zakładów zakonnych jako polskie sieroty. Dla całkowitego zatarcia śladów fałszowano – tak jak przy umieszczaniu w rodzinach – wywiady.

Dzieciom zmieniano imiona, nazwiska; życiorysy ich podawały jakieś wymyślone historie dramatyczne, które całkowicie zmieniały ich sytuację, zapewniając maksimum, jak na owe czasy, bezpieczeństwa. Nadzwyczaj ofiarną i bardzo aktywną była w tych sprawach p. Jadwiga Piotrowska – prawa ręka p. J. Dobraczyńskiego w Wydziale Opieki.

„Na ten znak przyjeżdżała do Warszawy i zabierała od nas dzieci”

Wymienić tu trzeba z jak najlepszej strony takie zakony, jak Rodzina Marii, z jej matką naczelną, s. Getter, siostry służebniczki, prowadzące zakłady w Chotomowie (koło Warszawy) i w Turkowicach (za Lublinem). W tym ostatnim zakładzie była siostra (zdaje się – o ile mnie pamięć nie myli – Witolda), która miała z nami umowny znak w depeszy. Na ten znak przyjeżdżała do Warszawy i zabierała od nas dzieci, których nie można było już tu dłużej trzymać, bo przebywały w domach spalonych, tzn. takich, gdzie były bądź aresztowania, bądź kapusie przychodziły po okupy, a nie było już co dawać.

Dotyczyło to przeważnie chłopców o wyglądzie wybitnie semickim, którzy wyraźnie odbijali od otoczenia i dlatego byli narażeni na większe niebezpieczeństwo. Te właśnie dzieci zabierała do Turkowic s. Witolda, jadąc z nimi długim, koszmarnym wojennym szlakiem przez Lublin, Chełm aż do samej granicy.

Dzieci tam umieszczone przeżyły wiele jeszcze tragicznych chwil w czasie końcowych walk w latach 1944 i 1945. Według jednak ich własnych opowiadań (dwaj z nich są obecnie znanymi publicystami, jeden – wybitnym chemikiem) siostry z Turkowic nigdy ich nie zawiodły, będąc dla nich zawsze dobrymi jak matki.

„W Polsce za przechowywanie Żyda groziła kara śmierci”

Pomoc nasza nie ograniczała się tylko do ratowania dzieci. Oddzielną zupełnie grupę, objętą pomocą, stanowili młodzi ludzie, których trzeba było gdzieś prywatnie urządzić lub kierować do lasu, do partyzantki. Jak sprawy te załatwialiśmy?

Podobnie jak przy ratowaniu dzieci, daliśmy za pośrednictwem „Trojana” bojowym organizacjom w getcie adresy punktów-mieszkań, do których mogli się zgłaszać wszyscy ci, którzy zdecydowali się na opuszczenie murów.

Dzieci pod opieką zakonnicy. Zdjęcie wykonano w Horodenku w 1936 roku.

fot.NAC Dzieci pod opieką zakonnicy. Zdjęcie wykonano w Horodenku w 1936 roku.

Częściowo załatwialiśmy urządzenie młodych ludzi przez wspomniane osoby. Zasięg bowiem działania wokół problemów tzw. żydowskich, zwłaszcza po rozpoczęciu bojowej akcji w getcie, był bardzo ograniczony. Faktem bowiem jest, że w całym konglomeracie działań konspiracyjnych zagadnienie udzielania pomocy ludności pochodzenia żydowskiego należało do najtrudniejszych, bo najniebezpieczniejszych. Trzeba bowiem przypomnieć, że w Polsce za przechowywanie Żyda groziła kara śmierci. Zarządzenia te, ogłaszane w tysiącach egzemplarzy, figurowały we wszystkich dostępnych miejscach publicznych celem odstraszenia ludności tzw. aryjskiej.

Tym niemniej staraliśmy się działać w oparciu o pewną zasadę konspiracyjną, polegającą na tym, że jedne i te same osoby nie powinny podejmować równocześnie wielu różnych akcji, ze względu na zwiększony wówczas stopień niebezpieczeństwa. Rzecz jasna, że nie zawsze nam się to udawało.

Były wypadki, że w jednym np. mieszkaniu preparowano broń, przechowywano dzieci żydowskie i młodych ludzi, odbywały się komplety tajnego nauczania, a dla zamaskowania tych wszystkich nielegalności – pędzono bimber. Robiono to z myślą o ewentualnej wpadce i ewentualnym tłumaczeniu się. Było to na pewno naiwne, ale tonący i brzytwy się chwyta. (…)

Zagłodzone żydowskie dziecko w getcie. Zdjęcie z 1942 roku.

fot.domena publiczna Zagłodzone żydowskie dziecko w getcie. Zdjęcie z 1942 roku.

„Wiele cierniowych dróg każdej łączniczki”

Ponadto wynajęliśmy 2 mieszkania: jedno w Świdrze, drugie w Otwocku; to ostatnie urządziliśmy niby dla osób cierpiących trochę na płuca; przewijali się przez nie przeważnie wszyscy ci, którzy szli do lasu. W mieszkaniach tych obsadziliśmy na stałe jakieś stare (te niby chore) ciocie i pod tym pretekstem mogliśmy działać.

Na mieszkanie w Świdrze był co prawda pewnego razu nalot kapusiów, ale dzięki znów przypadkowi, dziś już nieprawdopodobnemu do uwierzenia, cała ta sprawa zakończyła się dobrze. Wszyscy przebywający tam tego dnia mężczyźni (było ich 5) przeżyli wojnę i żyją do dziś.

Sama technika załatwiania formalnie tych spraw była dla tych, co zostawali w Warszawie, taka jak dla dzieci. W tym czasie, kiedy młody człowiek czy kobieta przebywali kilka dni w Rodzinnym Pogotowiu Rozdzielczym, łączniczki nasze (w każdym z 10 ośrodków Opieki Społecznej była jedna zaufana osoba) załatwiały sprawę odpowiedniej odzieży, zapomogę z Opieki Społecznej i RPŻ (aby było więcej), potrzebne kontakty z rodziną, przyjaciółmi, znajomymi lub z organizacjami politycznymi, co do ustalenia dalszego losu.

Wyrabiano też pilnie lewe – »aryjskie« – dokumenty, łącznie z kartą pracy, bez której przecież w ogóle po Warszawie nie można było się poruszać. Były nierzadkie wypadki, że przez szpitale załatwiało się też oficjalnie zaświadczenia stwierdzające przebyte choroby i operacje, które miały chronić przed ewentualnymi szantażystami.

Żydzi pracujący w manufakturze w getcie.

fot.domena publiczna Żydzi pracujący w manufakturze w getcie.

Sprawą jednak najważniejszą było znalezienie locum. Można by tu opisywać wiele cierniowych dróg każdej łączniczki, zanim mogła wynaleźć odpowiednie miejsce. Bez przesady można powiedzieć, że każdy poszczególny człowiek, który się uratował, ma za sobą dzieje, które mogłyby być tematem grubej książki.

Po całkowitym zewidencjonowaniu – według najostrzejszych niemieckich przepisów – i wynalezieniu odpowiedniego locum nasz podopieczny był »urządzony«. Otrzymywał swój pseudonim w kartotece, którą trzeba było prowadzić dla celów czysto praktycznych. Jeden raz w miesiącu bowiem rozprowadzało się pieniądze z RPŻ i łączniczki musiały wiedzieć, komu i gdzie pieniądze dostarczyć. Nasz podopieczny otrzymywał też stałą łączniczkę-opiekunkę, do której zadań należało kontaktowanie się i załatwianie jego różnych spraw.

Tym, co szli do partyzantki, udzielano jednorazowej większej pomocy finansowej, zaopatrywano w odzież, różne leki oraz odpowiednie dokumenty i wyprowadzano do lasu”.

Źródło:

Powyższa relacja Ireny Sendlerowej ukazała się pierwotnie w ramach ostatniej wydanej za życia książki Władysława Bartoszewskiego: „Polacy-Żydzi-okupacja. Fakty, postawy, refleksje” (Znak Horyzont 2016).

Tytuł, lead, ilustracje wraz z podpisami, zdania wprowadzające, wytłuszczenia oraz śródtytuły pochodzą od redakcji. Tekst został poddany podstawowej obróbce redakcyjnej, w celu wprowadzenia częstszego podziału akapitów. Wszystkie śródtytuły stanowią fragmenty oryginalnego tekstu relacji.

Komentarze (1)

  1. Piotr Wielki Odpowiedz

    To dlaczego P.Bikont podobno literatka od setki,Neguje problem pomocy ze strony p.Sendlerowej w czasie okupacji.Pomagając ratować dzieci.Twierdzi ze zapiski zostały sfałszowane przez SB .Grze 50 procent to sami oni.Tak sie teraz przedstawia prawde o Polskiej pomocy w czasie wojny.

Dodaj komentarz

Jeśli chcesz zgłosić literówkę lub błąd ortograficzny kliknij TUTAJ.